Dzień 20 au17 19 luty 2008
Doprani i ostatecznie dosuszeni ruszamy dalej na południe, ku słońcu (Sunshine Coast) i ku złocistemu wybrzeżu (Gold Coast). Z trasy zjeżdżamy, by zdobyć jedną z Noosa Heads w Parku Narodowym o tej samej nazwie. Zachęceni znaczkiem „punktu widokowego” zjeżdżamy w boczną drogę szutrową i ostrymi podjazdami i zakrętami wspinamy się na szczyt. Ostatnie paręset metrów trzeba pokonać pieszo. Spokój i wszechobecne poczucie bezpieczeństwa. Kaski swobodnie pozostawiamy wiszące na lusterkach, a kurtki formują wzniesienie w okolicy tylnego wałka bagażowego. Wiemy, że jak wrócimy, zastaniemy stan rzeczy niezmieniony. Ze szczytu skalistej góry wyspowej podziwiamy piękną panoramę. Góry Noosa Heads to rzeczywiście sterczące z ziemi potężne głowy. Ocean i Słoneczne Wybrzeże lśnią z daleka pięknie.
Kontynuujemy jazdę lokalnymi drogami. W małym miasteczku w trafiamy na wielki bazar. Małżonka z przyjemnością bada gusta i trendy Australijczyków. Dla mnie to chwila odpoczynku.
Wskakujemy na kolejną widokową trasę. Biegnie ona wierzchołkami masywu Wielkich Gór Wododziałowych poprzez Jimna i D’Aguilar Range. Oprócz wspaniałych widoków, wiktoriańskiego miasteczka, mamy też powrót do mocy eukaliptusowych zapachów. Przy zjeżdżaniu w doliny unoszące się opary olejków osiągają maksimum swojego nasycenia w powietrzu.
Wkraczamy do krainy ananasów. Ich plantacje rozciągają się po obu stronach drogi. W farmerskim sklepiku fundujemy sobie wycisk ze świeżego ananasa. Rzecz smakowo wybitna.
Przemierzamy Brisbane, wielką stolicę Queenslandu. Pomimo chęci szybkiego ominięcia miasta decydujemy się na przejazd przez centrum. To błąd. Korki, upał oraz niewielka rekompensata w postaci przejazdu przez wielki Story Bridge na rzeką Brisbane.
Już po zmroku docieramy do Southport przy Surfers Paradise. Szukamy kempingu. Pierwszy raz w Australii okazuje się to nie takie łatwe. Wszędzie zabudowa kurortowa z drapaczami chmur włącznie. Jedyny, jaki znajdujemy jest pełny. Szukanie kolejnego zajmuje kolejne pół godziny. Są jednak powody do dumy: Montujemy się na najsłynniejszej riwierze Australii i Południowej Półkuli – Gold Coast.
Dzień 21 au18 20 luty 2008
Dziś zasłużony dzień odpoczynku od podróży. To już po Townsville druga taka laba od początku wyprawy. Spowodowana jest ona obecnością Sea World – morskiego świata rozrywki i przygody. Żądni jednego i drugiego po porannych zaślubinach ze Złotym Wybrzeżem stajemy u drzwi do wodnego raju. Całodniowy pobyt w tym przybytku to nieskrępowane i wzruszające spotkanie ze stworami morskimi w pięknej oprawie, w tym artystycznej. Skaczące delfiny, klaszczące foki, miłe panie w bikini na wodnych nartach. Nie można narzekać. Do tego obowiązkowy wielki roller coaster i tajemnicza wyprawa łodzią na Trójkąt Bermudzki z wielkim pryśnięciem w wodę na koniec. Smak przygody o jakże odmiennej naturze od tej, do której przywykliśmy dotychczas.
Na koniec dnia dostałem potężnego bólu głowy. Nie wiem, czy od nadmiaru delfinów, czy bikini. Z trudem prowadzę motocykl na kemping. Jak miło, że dziś mamy już pościelone, a w kieszonce sypialni czeka na mnie pyszna pigułka przeciwbólowa.
Dzień 22 au19 21 luty 2008
Przemierzamy o poranku cały ten „manhattanowy” kurort. Próbujemy zrozumieć, co powoduje, że ludzie pragną spędzać swoje wczasy na czterdziestym siódmym piętrze betonowego szkieletu i w otoczeniu setek podobnych szkieletów. Być może sprawia to bliskość Sea World?
Jak dobrze, że był to tylko niewielki ułamek australijskiego wybrzeża. Około południa docieramy do Byron Bay. Tu już złociste plaże, w towarzystwie niskiej zabudowy zatopionej w bujnej zieleni. Ten najbardziej na wschód wysunięty przylądek australijskiej ziemi jest na tyle atrakcyjny, że nawet sam wielki „Krokodyl Dundee”, czyli Paul Hogan mieszka w okolicy. Należy dodać, że 95 procent populacji Australii mieszka na wybrzeżu i w jego okolicy, z czego znacząca większość właśnie na wybrzeżu wschodnim.
Malownicze fotki pod słynną latarnią i walimy dalej.
Byron Bay to już Nowa Południowa Walia, kolejny australijski stan ze stolicą w Sydney, do której pozostało nam około 1500 kilometrów. W tutejszej skali to już tylko niecały rzut bumerangiem. Dziś jedziemy więc na tyle mało, by móc rozkoszować się popołudniowym plażowaniem na piaszczystej plaży w Woolgoolga - miejscowości znanej z hinduskiej mniejszości, która wzbogaciła lokalną architekturę o obiekty żywcem wzięte z Bombaju czy Kalkuty.
Dzień 23 au20 22 luty 2008
Budzimy się na kempingu zdecydowanie nadmorskim. Wielobarwne papużki budzą nas jak zwykle swoim skrzekiem i kwileniem. Na rozgrzewkę jedziemy nacieszyć się silnie skoncentrowaną społecznością kangurzą. W nieodległym parku zalegają one wszędzie. Łatwo jest do nich podejść. Po przekroczeniu granicy paru metrów przeskakują nieco, aby utrzymać dystans. Znudzone naszym nachodzeniem ostatecznie odskakują w dalekie trawy. Śmieszne to, głupie i wdzięczne stworzenia.
Dziś wiele kilometrów do nawinięcia. Chcemy dotrzeć jak najbliżej Sydney. Po minięciu przemysłowego Newcastle rozglądamy się za kempingiem. Okazuje się, że w okolicy odbywa się jakaś weekendowa impreza i nie jest tak łatwo o wolne miejsce na kempingu. Ostatecznie docieramy do rejonu pojezierza Myall Lakes. Po romantycznym posiedzeniu nad jeziorem przypominającym krajobrazowo polskie pojezierza polodowcowe, pewna grupa religijna o bliżej nieokreślonym charakterze, ale zdecydowanej orientacji „protrunkowej”, zaprasza nas do wspólnego spędzenia wieczoru przy wyświetlanym na świeżym powietrzu kinie familijnym: „Epoka lodowcowa”. W miłej atmosferze uczestniczymy w projekcji. Potem wdaję się w dyskusję z aktywistami grupy, która prowadzi do jednego wniosku: czas iść spać.
Dzień 24 au21 23 luty 2008
Dziś wielki dzień. Sydney przed nami. Pierwszą połowę dnia chcemy spędzić na australijskim plażowaniu. I tak lądujemy na jednej z setek podmiejskich plaż Sydney. Nieskazitelna pogoda: pełne słońce, czyste niebo, delikatna bryza i potęga fal. Bardzo wąski odcinek plaży objęty jest dozorem ratowniczym. Tam też próbuję swoich sił z monstrualnymi falami, tak bardzo uwielbianymi przez surferów. Brak deski okazuje się dla mnie blisko zabójczy. Wyczerpany byciem zmielonym w falującym kotle, odcięty hektolitrami wody od dostępu do powierzchni wody bogatej w życiodajny tlen, ostatkiem sił dobijam do brzegu, gdzie pluskają się dzieci, kobiety i starcy. Tu moje miejsce.
Najdroższa, bogata o moje doświadczenie, trzyma się kurczowo brzegu. Lecz nawet tutaj utrzymanie pionu okazuje się bardzo wymagającym zadaniem. Daleko nam od umiejętności nabytych przez „brzegolubnych” Australijczyków.
Po odleżeniu wodnych wrażeń wracamy na motocykl, by przebyć ostatnie skromne kilkadziesiąt kilometrów do centrum metropolii, do największej ikony Australii, do Sydney Cove z Harbour Bridge i Opera House w rolach gwiazd. Przyjeżdżając od północy przekraczamy najszersze na świecie przęsło o stalowej konstrukcji łukowej o długości 503 m i prześwicie 49 m.
Parkujemy tuż pod mostem od strony najstarszej części miasta – The Rocks. Wszędzie pełno ludzi, drogi zablokowane. Przyczyną jest impreza masowa związana z obecnością w porcie Queen Victorii – pływające 90 000 ton luksusu. Tłumy skutecznie spowalniają nasz spacer po porcie. Po wejściu na Harbour Bridge spotykamy się z dalszym napływem gapiów. Wszyscy chcą zobaczyć „Królową” odpływającą z najbardziej atrakcyjnego miejsca w okolicy. Na szczęście długość mostu umożliwia każdemu dopchanie się do barierki. Po finalnym spacerku uliczkami The Rocks napotykamy przy naszym motocyklu innego miłośnika jednośladów, który zaparkował swoją maszynę obok naszej. Okazuje się być Polakiem i oferuje nam wyprowadzenie nas z miasta. Ostatecznie przeistacza się to w zostanie na noc w Sydney u polskiej rodziny emigracyjnej, pysznej kolacji, rozmowie o Polakach w świecie do późnych godzin wieczornych.
W takich właśnie momentach odkrywa się kolejna warstwa magii podróżowania motocyklem. Maszyny łączą ludzi, umożliwiają ten pierwszy kontakt, który jest bramą do najbardziej wspaniałych, niespodziewanych i niezastąpionych przygód na drodze. Dziękujemy Ci, Rajmundzie. Dziękujemy przy okazji także Sylwestrowi Howardowi Roperowi, twórcy pierwszego jednośladu o napędzie mechanicznym.
Dzień 25 au22 24 luty 2008
Rano Rajmund proponuje nam odprowadzenie w formie przejażdżki wzdłuż wybrzeża na południe od miasta. Załamanie pogody powoduje, że musimy zrezygnować z tego kierunku i już bez towarzystwa ruszamy drogą ekspresową na stolicę Australii – Canberrę.
Samo miasto o tyle unikalne, że zbudowane w środku buszu, w celu stworzenia alternatywy dla dwóch zażartych pretendentów do miana stolicy: Melbourne i Sydney. Założenia urbanistyczne to maksymalizacja terenów zielonych poprzez wprowadzenie nadnaturalnych pasów zieleni między jezdniami, budynkami, itd. W efekcie wszędzie do wszystkiego jest bardzo daleko i najbardziej przyjazna człowiekowi okazuje się paradoksalnie strefa przemysłowo-komercyjna miasta, gdzie zieleń została nieco ograniczona.
W stolicy nie zabawiamy długo. Foto z najwyższą na świecie fontanną, budynkiem parlamentu wbudowanego w szczyt góry i uciekamy dalej, do Namadji National Park – obszaru, który zajmuje dominującą część Stołecznego Stanu Australii. Po minięciu podgórskich osiedli willowych, zbudowanych zapewne dla dostojników parlamentarnych, wbijamy się w tereny zbliżone rzeźbą do polskich Sudetów. Wyraźna jednak różnica w faunie. Dominują tradycyjnie drzewa eukaliptusowe. W gąszczu takich właśnie drzew znajdujemy uroczy półdziki biwak. Są jedynie ławki, sucha latryna i kran z baniakiem wody. Po minionej nocy spędzonej w luksusie domu mieszkalnego powracamy do bliskości z naturą. Od kolacji do wczesnych godzin porannych „molestowani” jesteśmy przez kangury, które wzorem niedźwiedzi z Yellowstone Park, USA próbują wyłapać jakiekolwiek resztki jedzenia, biegając wokół stołu, namiotu, motoru. Są w tym bardzo uparte. Charakterystyczne odgłosy skoków towarzyszą naszemu snu. Próbę ich przepędzenia można porównać do przeganiania komarów przy użyciu łapki na muchy.
Dzień 26 au23 25 luty 2008
Rano kangury znikają. Nie stwierdzamy o dziwo żadnych strat. Śniadanko i atak na szutrowy pypass , by niedługo znaleźć się w Jindabyne, wrotach do centralnej części Kościuszkowskiego Parku Narodowego. W informacji turystycznej uzyskujemy wszelką niezbędną pomoc do właściwego przygotowania się do eksploracji tutejszych terenów. Nabywam mapkę, która ma nas jutro przeprowadzić przez góry szutrowym szlakiem o częstości uczęszczania zbliżonej do tej, jaką zastaliśmy na pustyni Simpsona.
Póki co chcemy się wdrapać na wierzchołek Australii. Na kempingu pan zarządzający zachęca nas do popołudniowego „karmienia kangurów”. Po minionej nocy bogatej w niespełnione „samokarmienie kangurów” zdecydowanie wolimy górski spacer. Wstępnie się więc rozbijamy i, odchudzonym dzięki temu motorem, ruszamy górską szosą na jej kraj. Ostatnie 9 km trzeba odbyć pieszo. Pogoda wyśmienita, widoki wspaniałe. Ostatnie parę kilometrów odbywam sam. Pati pozostaje przy statycznej kontemplacji naszego symbolicznego „ogarnięcia” Australii, jakim okazało się to wspięcie.
W czasie drogi powrotnej zastaje nas zmrok. Mamy wątpliwą przyjemność jazdy w Australii po zachodzie słońca. Przez dłuższy odcinek drogi muszę jechać 30-40 km/h, gdyż kangury skaczą masowo po szosie i na wyciągnięcie ręki. Potoczna „masakra”.
Jednak dzisiejszej nocy to nie kangury dadzą nam się najbardziej we znaki. Nasze spotkanie z fauną antypodów zwieńczamy niesfornymi wombatami. Te „świnki morskie” wielkości polskiego zająca, oczywiście z rodziny torbaczy, z niesamowitą pasją, krzykiem, beknięciami, skakaniem po ławkach i stołach sprawiają, że Najdroższa zaczyna się niepokoić. Jednak, po przyjrzeniu się nim przez szparkę w namiocie przy zastosowaniu latareczki zaczyna nazywać te futerkowe stworki „wombacikami” i zasypia w harmonii. Nie taki diabeł straszny. Tym bardziej, że Tasmania całkiem niedaleko stąd!
Dzień 27 au24 26 luty 2008
Dziś nowe wyzwanie podróżnicze. Czeka nas 140 kilometrów szutrów. Ale jakich! W terenie czysto górskim. Dzięki tej przeprawie uda nam się „przeskoczyć” ze zmierzającej na południe do oceanu Barry Way, na drogę, która będzie zwieńczeniem naszej „australpejskiej” eksploracji – The Graet Alpine Road. Droga ta łączy w nader atrakcyjny sposób ocean z miejscowością Wangaratta – miejscem powrotu na główny highway na Melbourne.
I znowu biegają nam emu przed nosem, i znowu Australia nas zadziwia. Wąski trakt wiedzie przez dłuższy wzdłuż doliny Snowy River, by wspiąć się następnie na szczyty gór Bowen Mountains należących już do innego wielkiego Parku Narodowego – Alpejskiego. Jest to dla nas powrót do stanu, z którego rozpoczęliśmy - Wiktorii.
Wraz z nabieraniem wysokości droga się niebezpiecznie zwęża. Z prawej strony mamy pionowe skały, a parę metrów dalej, po lewej przepaść, bez żadnych zabezpieczeń. Sesja zdjęciowa w tym miejscu była zdecydowanie najbardziej groźna z wszystkich.
Po przekroczeniu przełęczy następuje radykalna zmiana otoczenia. Z suchej, nękanej pożarami pół-sawanny robią się zielone pastwiska i lasy. Napotkany farmer utwierdza nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrej drodze. Pozostałe kilkadziesiąt kilometrów to jazda przez istną puszczę z wielkimi drzewami i intensywną zielenią. Wraz ze zmianą otoczenia następuje zmiana klimatu. Robi się coraz chłodniej. Po ostatecznym wjechaniu na asfalt łapie nas ulewny deszcz. Na szczęście wraz z asfaltem pojawia się cywilizacja i przesuszamy się za chwilę w uroczym i jakże prawdziwym farmerskim barze.
W dalszej części dnia deszcz odchodzi, ale spadek temperatury nie. Docieramy do górskiego miasteczka Omeo, gdzie nie znajdujemy kempingu. Znajdujemy za to naszą Alpine Road, którą kontynuujemy poszukiwania miejsca na nocleg. Wreszcie zauważam mały znaczek informującym o miejscu do biwakowania. Jak się rano okaże, było to ostatnie miejsce przed wjazdem w wysokie góry. Dreszczyk emocji znowu nas nie ominął. Nie ominął nas również dreszczyk spadku temperatury. Tej nocy śpimy we wszystkim na sobie, co mamy. Dobrze, że zauważyłem w porę ten biwak.
Dzień 28 au25 27 luty 2008
Takiego australijskiego lata jeszcze tutaj nie mieliśmy. Kilkustopniowa temperatura jest przynajmniej skutecznym katalizatorem przy zbieraniu się do drogi. Na Great Alpine Road pełno motocykli. Duża analogia do sytuacji na popularnych szlakach w Alpach Europy.
Sama droga też jak najbardziej alpejska, choć bez serpentyn. Nie brak jednak pierwszej klasy zakrętów. Docieramy do Hothem Heights Alpine Village, wielkiego, jak na Australię, kurortu narciarskiego. Tutaj dopiero doszukujemy się podobieństwa do prawdziwych Alp; gołe strzeliste szczyty i surowe powietrze. Surowe powietrze przypomina nam również o szalejącej w domu zimie, do której czas powoli wracać. Chłodne myśli szybko podgrzewamy zjeżdżając w dół. Mijamy urocze wiktoriańskie miasteczko Myrtleford, gdzie spożywamy lunch. W Wangaratta tankujemy po raz ostatni na trasie. Do bazy pozostało paręset kilometrów.
Aby urozmaicić sobie ostatnie kilometry uciekamy z głównej drogi na Mebourne i przecinamy olbrzymie pastwiska dla owiec. Wszędzie unosi się pył, a trawy nie widać. Co one jedzą?
Ostatnią noc w namiocie spędzamy na
najbardziej „zakangurzonym” kempingu, jaki widzieliśmy.
Jednocześnie odnotowujemy wysoki poziom kultury u lokalnych torbaczy, bo tej
nocy nikt nam nie przeszkadza.
Dzień 29 au26 28 luty 2008
Odstawiamy maszynę. Na miejscu ekipa telewizyjna z niemieckiej ARD robi film dokumentalny o ciekawych inicjatywach Niemców za granicą. Nasi „motodobrodzieje” są głównymi bohaterami tego filmu, a my odgrywamy rolę oddających motocykl oraz będących odwożonymi na dworzec kolejowy. Wesoły akcent na koniec przygody symbolizuje nieuchronny koniec całego naszego filmu pt. „MotoAustralia”. Pocieszający australijski deser to popołudnie oraz cały dzień jutrzejszy w Melbourne.
Dzień 30-32, au29, 29 luty – 2 marca 2008
Uroczy hotelik w okolicy dworca, własny pokoik, międzynarodowa młodzież na wspólnotowym śniadaniu. Szybko stamtąd uciekamy na miasto. Włócząc się odwiedzamy dom kapitana Cooka, ulicę imienia zespołu AC/DC, chadzamy po miejskich parkach, poznajemy wielokulturowość miasta. Zdobywamy wreszcie szczyt wieżowca Eureka Tower. 297 metrów wysokości decyduje o tym, że jest to najwyższy budynek na Południowej Półkuli. Widok na City to teleportacja do amerykańskiego świata drapaczy chmur.
Wrażenia i przygody w Australii to jedno, ale napięcia i niepewność podczas docierania na drugi koniec świata i powrotu stamtąd to osobna historia. Pod wieczór autobus zawozi nas na lotnisko, gdzie popełniam straszny błąd: przyznaję się do posiadania kuchenki. Zgodnie z prawem mogę ją wieźć, bo nie jest ona na gaz pod ciśnieniem. Niestety pani nas odprawiająca „dowąchuje” się oparów benzyny – czyli materiału niebezpiecznego. Po długich negocjacjach sztab kryzysowy daje zgodę na zalanie zbiornika kuchenki wodą z mydłem. Znowu podróż pełna napięć. Na koniec w Amsterdamie nasz bagaż nie zdąża na czas i nie lecimy dalej do Pragi, tylko łudem szczęścia łapiemy autokar Eurolines, by dotrzeć nim do Poznania w poranek dnia 2 lutego. Stąd ratuje nas mój brat. Tyle.