Dzień 12, au09, 11 luty 2008

Przed wyjazdem z Alice odwiedzamy Rogal Flying Doctor Base prezentującą pracę lekarzy służących skrajnie rozproszonej w przestrzeni ludności dzięki poruszaniu się samolotem. Praca nierzadko wymagająca heroicznej odwagi w szczególności ze względu na trudności w startowaniu i lądowaniu w niepewnych warunkach.

 

 

Uzbrojeni w wodę i paliwo ruszamy na północ, przekraczamy Zwrotnik Koziorożca i docieramy do upragnionej Plenty Highway – szutrowego traktu stanowiącego moje największe pożądanie i jednocześnie lęk przy planowaniu tej wyprawy. Droga ta stanowi  pozbawiony asfaltu „skrót” z serca Australii do Mount Isa – wrót Queenslandu. Oszczędzić nią można 1150 km szosy pozyskując jednocześnie wrażenia swoiście krańcowe na dystansie 700 km. Tutaj poruszamy się już nie pomiędzy stacjami benzynowymi, lecz pomiędzy stations – czyli farmami o wielkościach rzędu byłych województw, żyjących z hodowli dziesiątek tysięcy bydlęcego pogłowia. Wybrane farmy, znajdujące się bliżej drogi dysponują możliwością zatankowania paliwa i kempingu. Na naszaj trasie oznacza to, że po zjechaniu z asfaltu najbliższa farma odległa jest o 100 km. Jednak już po 10 km pojawia się zwątpienie. Droga okazuje się odcinkami bardzo grząska, wręcz plażowa. Wskutek skrajnego spadku średniej prędkości małżonka sugeruje rozważenie zawrócenia. Duszący upał nie pomaga w podjęciu decyzji. Wypijamy nasz prawie cały zapas wody i docieramy pod wieczór do Jervois.

 

 

Przy zagrodzie znajdujemy zamknięty dystrybutor oraz dzwonek. Po uruchomieniu tego drugiego oraz upłynięciu kilkunastu minut pojawia się kobieta. Nie muszę dodawać, że miła, chętna do opowiedzenia o sobie i ciekawa nas. Na pustyni taki jest każdy. Kemping o stepowej naturze mamy całkowicie dla siebie. Nic dziwnego, po drodze minęliśmy raz jedno auto.

Od gospodyni dowiadujemy się, że ich dzieci chodzą raz w tygodniu do lokalnej szkoły aborygeńskiej, aby mieć kontakt z rówieśnikami, natomiast w pozostałe dni nauka odbywa się w domu poprzez radio i Internet.

W czasie naszej rozmowy podjeżdża bus wypełniony Aborygenami. Przyjechali z lokalnej osady. Chcą zatankować i czekają na boku w dużej odległości. Gospodyni mówi, że nie podjadą dopóki my się nie oddalimy.

 

 

Dziś są urodziny piękniejszej połowy. Jak na życzenie pojawia się farmer z sześciopakiem chłodnego piwa. Kiedy wcześniej pytałem o piwo przy tankowaniu, traktowałem to bardziej jako żart, gdyż, jak już się dobrze przekonaliśmy, alkohol mogą sprzedawać tylko wyspecjalizowane instytucje. Szczęśliwie życie lepiej reguluje zasady niż paragrafy. Stosunkowo słabe i małe piwka okazały się w tych warunkach wybitnie skuteczne, a romantyczny wieczór we dwoje w moskitierach pośród szumu eukaliptusowych kikutów oraz latających stworzeń należy uznać za, jak dotąd, bezkonkurencyjny.

 

 

Dzień 13, au10, 12 luty 2008

Budzimy się i wstajemy motywowani nadciągającą temperaturą. Czeka nas dzisiaj 300-tu kilometrowy odcinek szutrowy do najbliższego na trasie miejsca schronienia - Urandangi. Uzbrojeni w nowe zapasy wody ruszamy na najtrudniejsze, jak dotąd zadanie. Kopce termitów, które sięgają kilku metrów wysokości to największe urozmaicenie dzisiejszego odcinka. Pojawiają się też lekkie pagórki, ze szczytów których widać niekończącą się sawannę. Woda znika w zastraszającym tempie w odróżnieniu od paliwa. Jazda po piasku i kamieniach przy średniej prędkości 60-70 km/h szczęśliwie zwiększa zasięg motocykla o 17-to litrowym zbiorniku paliwa z 400 do ponad 500 km.

 

 

Co jakiś czas pojawiają się główki kangurów starczące nad kępami traw. Żaden jednak nie wybiega na drogę. Inaczej jest z bydłem. Wielkie i ciężkie krowy blokować całą szerokość drogi. Trąbienie skutecznie je jednak przemieszcza.

Postoje upływają nam jedynie na piciu wody i robieniu zdjęć. Apetyt w tych warunkach nie istnieje, a brak jakiegokolwiek cienia zniechęca do dłuższych posiedzeń. W ciągu całego dnia mijamy jeden samochód, a jeden nas wyprzedza.

 

 

Do warunków drogowych nieco już przywykamy. Pomaga nam w tym również obniżone ciśnienie w oponach. Wczesnym popołudniem docieramy do miejscowości o jakże niespodziewanym charakterze.

Na ulicy bawiące się czarnoskóre dzieci. W cieniu drzew i prymitywnych budynków siedzą dorośli. Na środku przy szerokim skrzyżowaniu wita nas wielki szyld na dachu: „Urandangi Hotel”. Wstępne otrzepanie z pyłu i wchodzimy do środka. Biały barman wita nas życzliwie.

 

 

Dotarliśmy do osady około stu Aborygenów. Oprócz barmana i jego zmiennika jedynymi białymi są „leśniczy” oraz „konserwator wioski”. Aborygeni nie potrafią wykonywać nawet najprostszych czynności obsługowych czegokolwiek. Umieją jednak jeździć samochodami. Ich dzień mija na swoistej wegetacji urozmaiconej przemieszczaniem się samochodami między osadami. Paliwo dostępne jest przy barze. Środki do takiego funkcjonowania zapewnia państwo – również za pośrednictwem baru.

Przy osadzie znajduje się wielkie składowisko zużytych samochodów. Wygląda na to, że ostatnim kierowcą każdego samochodu w Australii jest Aborygen, który po ostatecznym wyeksploatowaniu pojazdu porzuca go pod wioską lub w dowolnym inny miejscu przy drodze. Teraz odkryliśmy genezę porzuconych, często spalonych samochodów, które widzieliśmy nierzadko przy drodze na przestrzeni całego interioru.

 

 

Jakże pyszne jest chłodne piwko na środku pustyni w bardzo dobrze wentylowanej knajpie. Klimatyzacji nie ma, ale jest skutecznie zorganizowany przewiew. Barman mówi nam, że robienie zdjęć jest bezpieczne. Posłuchawszy go ostrożnie posługujemy się aparatem i kamerą. Mimo tego najbardziej pijana Aborygenka zaczyna w którymś momencie na nas krzyczeć i złorzeczyć. Żąda gotówki oraz stawiania jej piwa. Robi się bardzo nieprzyjemna sytuacja. Oddalamy się na poletko (suchy ogród za barem), gdzie się rozbijamy.

Odwiedzają nas później młode Aborygenki chcące sprzedać obraz namalowany przez matkę jednej z nich. Tłumaczą nieobecność autorki jej wstydliwą naturą. Kupujemy obraz w korzystnej cenie. Po jakimś czasie przychodzi do nas wyzbyta jakiegokolwiek wstydu matka z małym dzieckiem na ręku proponując zakup kolejnego obrazu, gdyż ten który kupiliśmy wcześniej wart jest dziesięciokrotnie więcej niż to, co zapłaciliśmy. Z trudem udaje mi się zakończyć ten nowy konflikt. Kobieta oddala się.

 

 

Wieczorem okazuje się, że w wyniku zmiany czasu po wjechaniu do Queenslandu, drzwi do baru zamknęły się przed nami szybciej niż się spodziewaliśmy. Jednak ruch po paliwo i napoje pozostał. Okazuję się, że po godzinach funkcjonują tylne drzwi (dokładnie boczne), dzięki którym można uzupełnić wszelkie zapasy, co czynimy i my, biorąc przykład z tubylców, którzy czynią pod barem ruch do późnych godzin. 

Noc mamy również pełną wrażeń. Nadchodzącemu frontowi towarzyszy silna wichura. Duży deszcz na pustyni może oznaczać odcięcie drogi nawet na parę dni. Na szczęście, póki co, tylko wieje. Mojej walce z napinaniem tropika towarzyszy walka z wielką żółtą szczypawicą długości kilkunastu centymetrów, która za wszelką cenę zmierza w kierunku naszego podziurawionego namiotu. W końcu odrzucam ją skutecznie namiotową szpilką, a uparty „potwór” ląduje niefortunnie na wejściu do podziemnych mrówczych korytarzy. Zacięta walka toczy się więc dalej, już bez mojego udziału. Mrówki biorą górę, a ja mam wyrzuty sumienia, że przyczyniłem się do dwóch nierównych walk z jednym przeciwnikiem.

 

 

Dzień 14, au11, 13 luty 2008

Dzień pełen nadziei i komfortu. Pozostało nam około 100 kilometrów bezdroży do najbliższego asfaltu. Droga na tym odcinku jest dość dobrze utrzymana. Żegnając się powoli z pustynią Simpsona machamy osowiałemu od upału bydłu, którego aktywniejsi reprezentanci robią sobie małe przebieżki wzdłuż toru naszej jazdy. Siłą koncentrującą bydło są miejsca wodopojów. Pompowanie wody z głębi możliwe jest dzięki tradycyjnym stalowym wiatrakom lub alternatywnie - silnikom spalinowym.

 

 

Przed wjazdem na nawierzchnię utwardzoną konieczny powrót do właściwego ciśnienia w oponach. Teraz wiemy, dlaczego warto było wieźć ciężką i niewygodną nożną pompkę. Teraz jest lekko i wygodnie.

Mount Isa to największa na świecie kopalnia miedzi i jednocześnie srebra. Dochodzą jeszcze rudy ołowiu i cynku. Wielkie hałdy, wieże i kominy dominują na horyzoncie. Znajdujemy jednak bardzo sympatyczny kemping przy dolinie rzecznej. Robi się całkiem zielono. Zasiadamy w przepastnej kuchni, jemy, pijemy i kończymy pisać widokówki.

 

Dzień 15, au12, 14 luty 2008

Poranny deszcz przypomina, że wjechaliśmy w strefę częstych opadów australijskiego lata. Na posterunku policji sprawdzamy przejezdność drogi na Townsville. Na chwilę obecną nie powinniśmy mieć kłopotów. Ruszamy więc Barkly Highway. Na Pacyfik. Wschodni Queensland to w porównaniu z pustynią kraina zielenią płynąca. Łąki i pastwiska bujnie wylewają się na drogę a wraz z nimi szarańcze pasikoników o sporych rozmiarach. Spotkanie z nimi to wieczne stuki owadów o buty,  nogi i elementy maszyny. Takie zderzenia potrafią nawet zaboleć. Zdecydowanie bardziej bolą one jednak naszych przeciwników. 

 

 

Na horyzoncie przez cały dzień widać złowieszcze granatowe zaciemnienia. Mamy wrażenie, że jesteśmy w wielkim wąwozie słońca otoczonym ścianami z deszczu. Jak długi jest ten wąwóz?

Docieramy późniejszym popołudniem do miejscowości Hughenden, gdzie na pierwszym napotkanym kempingu odmawiają nam gościny. Kobieta mówi, że padało od tygodnia i ziemia jest tak rozmoknięta, że rozbijając namiot możemy doprowadzić do degradacji murawy. Trudno, jedziemy gdzie indziej. Na kempingu nieopodal nie ma żadnego problemu. Jest też obok wielki basen miejski. Na otwartym powietrzu i otwarty dla wszystkich. Korzystamy.

 

Dzień 16, au13, 15 luty 2008

Wilgotny i deszczowy poranek. Z zapasami i ekwipunkiem uciekamy do kuchni. Właścicielka karci mnie za smarowanie łańcucha na chodniku przed kuchnią. I ma rację.

Ciężkie chmury nad głowami chyba szybko nas nie opuszczą. Dojeżdżamy do pierwszej blokady drogi w małej miejscowości. Pytam w sklepie o możliwość objazdu. Sklepowa mówi, że najdogodniejszym przejazdem jest właśnie ten zamknięty. Słuchamy jej. Na zamkniętym odcinku spotykamy człowieka, który ustawia oznakowanie blokady. Zamiast nas zatrzymywać macha nam, żebyśmy jechali dalej, byle spokojnie. Po chwili wbijamy się w przelewającą się przez drogę wodę. Przy odpowiedniej prędkości możemy pokonywać nawet kilkudziesięciocentymetrowe. Strach jest jednak przed  niewidzianą nawierzchnią. Woda całkowicie zmącona. Buty mamy teraz wypełnione wodą po brzegi. Ale jedziemy dalej!

Dzisiejszego dnia przychodzi nam przekraczać podobne miejsca kilkukrotnie. Miejscami przejaśnia się i nawet nie pada, ale nie zmienia to specjalnie naszej sytuacji. Na tym etapie wiemy, że o Cairns możemy zapomnieć i utrzymujemy kurs na wschód. Po południu docieramy do Townsville. Na wjeździe salon BMW, który przypomina mi o zaległej zmianie oleju i filtra do niego. Jest piątek, godzina 17-ta, ale udaje mi się przekonać szefa, żeby obsłużyli jeszcze naszą maszynę. Inaczej nie załatwilibyśmy nic do poniedziałku. Bardzo przyjazny serwis. W trakcie czynności serwisowych podziwiamy okazałą kolekcję starych i nowych GS-ów. Szef żali się, że w Australii nie doszło jeszcze do premiery długo oczekiwanej 800-tki, która w Europie zagościła na salonach już w styczniu.

W rzęsistym deszczu jeździmy po Townsville w poszukiwaniu schronienia na noc. Optymalnym okazuje się tzw. backpackers hotel. Jest przy australijskich cenach kwater stosunkowo tani i bliski centrum, przy porcie. Pełny rozbawionej młodzieży międzynarodowej oraz uciech towarzyskich. Dla nas absolutna odmiana względem wyludnionych kempingów interioru. Mimo że mamy własny pokoik, zasnąć łatwo nie jest.

 

 

Dzień 17, au14, 16 luty 2008

Całą noc leje, a rano to samo. Z wycieczki na rafę chyba nic nie będzie. Dla upewnienia udajemy się do centrum informacji turystycznej. Potwierdzają się nasze obawy. W okresie deszczu żaden rejs się nie odbywa. Ocean zmącony. Miły pan informator proponuje miast rafy zwiedzenie jej miniatury w postaci potężnego akwarium ze sztucznymi falami i rekinami. Całkiem to fajne. Żywa rafa w sztucznym środowisku. Wygodnie ją oglądać, ale pozostawia niedosyt przygody na odmętach. Drugą część dnia poświęcamy na wycieczkę na Magnetic Island skuszeni ofertą wizyty z tzw. wild park, w którym mamy stanąć oko w oko z australijską fauną. I tak rzeczywiście się dzieje. Bajkowa wyspa, na którą zawozi nas prom, wita nas palmami, gęstwiną flory i karaibską atmosferą spowitą deszczową poświatą. Po zapoznaniu się z okolicą zachodzimy pod wejście do przygody. Tutaj krokodyle, węże jaszczurki, papugi i wreszcie misie koala drapią się po nas, a my między nie. Wszystko pod kontrolą eksperta od dzikiej przyrody, który całe show bardzo ciekawie komentuje. Z Magnetic Island wracamy bogatsi o kontakt z esencją australijskiej dziczy.

Pada nadal. Pomimo całodziennego nawiewu nie osiągamy żadnej poprawy w zawilgoceniu naszych rzeczy. Wilgotność do granic nasycenia powietrza wodą. Zostajemy jeszcze jedną noc w Townsville.

 

Dzień 18 au15 17luty 2008

Dziś nie mamy już wyjścia. Musimy uciekać na południe. Pomimo negatywnych prognoz ruszamy bez wahania. Wiszący w powietrzu deszcz dodatkowo nas mobilizuje. Początek drogi miły i w miarę suchy. Mijamy strefę wielkich trzcin cukrowych – źródła dobrobytu tej części Australii. Widzimy tereny i wokół drogi zalane wodą. Znów pojawiają się miejsca, gdzie i nasza droga jest zalana. Robi się coraz trudniej i zaczyna padać. W którymś momencie jesteśmy przekierowani na bliżej nieokreślony objazd. Brak GPS-am i jakiegokolwiek opisu tego objazdy jest dość niepojący. Wiemy tylko, że znajdujemy się gdzieś pomiędzy brzegiem Pacyfiku, a drogą, z której zjechaliśmy. Jadąc w jednym kierunku, przy pełnym zachmurzeniu, możemy się domyślać, że nadal zmierzamy na południe. Po kilkudziesięciu kilometrach niepewnego odcinka lokalnych przesmyków wracamy na Pacific Highway. Okazuje się, że na drodze trwa absolutna blokad ruchu zmierzającego na północ. Stacje, zajazdy, parkingi wypełnione są samochodami, którym policja nie pozwala na kontynuację drogi. Wygląda to katastroficznie. Jak nam się udał ten przejazd tak skutecznie? Nie wiem.

Kemping w Marlborogh to powrót do przemokniętej murawy. Udaje nam się kupić na wieczór kilka piwek w recepcji.

 

Dzień 18 au15 17luty 2008

Wreszcie powiało trochę suchszym powietrzem. Pędzimy więc szczęśliwi dalej licząc na dalszą poprawę. Kończy się wreszcie ucieczka od deszczu, a zaczynają się odskoki od głównej trasy w kierunku oceanu. W organizacji tych przejazdów pomagają oznakowane odpowiednimi numerami tzw. tourist drives, odpowiedniki brytyjskich scenic routes. Może kiedyś w Polsce doczekamy się oznaczonych na brązowo tras turystyczno-widokowych. Linia brzegowa Pacyfiku powala nie słabiej niż Oceanu Indyjskiego.

Na wieczór zajeżdżamy do zacisznej miejscowości Agnes Waters, gdzie polecają nam wyśmienity biwak w pełnej dziczy i tuż przy bajkowej zatoczce, całej dla nas. Zachwyceni okolicą przegapiamy wieczorne zakupy w bardzo czasowo restrykcyjnym sklepie. Udaje nam się zakupić jedynie pożywienie delikatesowe. Rekompensujemy stratę wizytą w australijskiej knajpie golfowej – jedynej otwartej w miasteczku.

Noc w gęstwinie to krzyki, wrzaski i szamotanina ptasich nocnych bestii. Zmęczeni trudami dnia nie przykuwamy do tego większej wagi.

 

 

Dzień 19 au16 18 luty 2008

O świcie oceniam bilans nocnej aktywności ptactwa. Zakupione produkty spożywcze zniknęły wraz z opakowaniami pomimo schowania w przedsionku. Smakując przygody nie zasmakowaliśmy śniadania.

Cel dzisiejszego odcinka to Fraser Island, największa absolutnie piaszczysta wyspa na świecie. Nie mamy do niej daleko, bo niecałe 300 kilometrów. Mamy w końcu trochę czasu na czynności gospodarcze. W Bundaberg słynącym w świecie z produkcji australijskiego rumu dokonujemy sowitych zakupów. Na kempingu robimy wielkie pranie (ostatnie było bardzo wiele dni temu). Hervey Bay to port i brama do Fraser Island. Robimy dziś analizę planu na pozostałe dni na Antypodach. Musimy zrezygnować z piaszczystej wyspy, bo okazuje się, że nie można jej przejechać wzdłuż, jak, planowaliśmy, ale trzeba wrócić do Hervey Bay. Takie rozwiązanie spowodowałoby utratę jednego dnia, którego wolimy wykorzystać później. Trudna to była decyzja. Nie da się zobaczyć wszystkiego.