Dzień 1, 31 stycznia 2008

Pierwszy dzień, to będzie bardzo długi dzień. O 0:30 wyjeżdżamy z Wrocławia samochodem osobowym. Uczynny brat Andrzej odstawia nas na lot z Pragi do Amsterdamu. Jazda płynna i sprawna, mimo że w deszczu, a w górach - w śniegu. Pierwszy i najważniejszy lot odbywa się zgodnie z rozkładem. Na amsterdamskim Schiphol stawiamy się na czas do odprawy na łączony lot do Melbourne z British Airways.

Od tej chwili zdarzenia przybiorą bieg nieco inny od planowanego. W wyniku opóźnionego wylotu z Schiphol spowodowanego złą pogodą na Heathrow w Londynie ucieka nam samolot do Australii. Pierwsza wersja zaproponowana przez przewoźnika to wylot po ośmiu godzinach z przesiadką w Seulu i lądowaniem w Melbourne z 11-godzinnym opóźnieniem. Dostajemy talony na żywność i wszelkie napoje, więc czas oczekiwania mija dobrze. Jednak przy próbie odprawy dowiadujemy się, że zostaliśmy „nadbookowani” i nie ma dla nas miejsca w samolocie. Teraz nową propozycją brytyjskich linii jest spędzenie nocy w przylotniskowym hotelu i lot dnia następnego do Japonii, gdzie spędzimy dzień kolejny. Szczęśliwie wszystkie koszty są pokryte, a hotel okazuje się wysokiej klasy miejscem z bufetowymi kolacją oraz śniadaniem.

 

Dzień 2, 1 luty 2008

Ten dzień w zasadzie nam umyka ze względu na zmianę strefy czasowej. Rano wylot z Heathrow, a po dziewięciu godzinach lądujemy na Narita Airport i jest to właściwie już poranek dnia kolejnego. 

 

 

 

Dzień 3, jap, 2 luty 2008

I tak oto wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku w Naricie pod Tokjem. Dzień długi, wylot o 18tej, a wizę wydają na podstawie okazania biletu, Więc co nam pozostaje? Witaj Japonio! Miły potomek samurajów dyrygujący kolejką do odpraw proponuje nam zwiedzenie Narity, bo Tokjo oddalone o 2 h drogi nie miałoby sensu. Posłuchawszy miłego pana ciśniemy kolejką niemagnetyczną i wysiadamy w centrum miasteczka. Konfrontacja ze środowiskiem japońskim to jak wejście na plan filmowy dotyczący innej planety. Niby wszystko nawiązuje do zbliżonego rozwoju cywilizacyjnego jak w Europie, ale jakże inaczej. Po drodze mijamy sklepiki, punkty usługowe, cmentarzyki porozrzucane po całej miejscowości w najbardziej zaskakujących zaułkach. Wszystko tu zresztą jest takie drobne i zagęszczone, że wydaje się być zbiorem nieskończonej ilości zaułków. Spacer po Naricie nas bardzo wciąga, aż gubimy drogę do największej atrakcji tej miejscowości - kompleksu klasztornego. Po wejściu do jakiegoś biuro-sklepiku pokazujemy kobiecie wewnątrz plakat na drzwiach uwieczniający jedną ze świątyń, której szukamy. Japonka po uzyskaniu zapytania w języku migowym odpowiada rozbudowaną japońszczyzna z wielkim zaangażowaniem. Ważne, że uzyskujemy wskazanie na właściwy kierunek marszu.

Kompleks klasztorno - świątynny robi niesamowite wrażenie. Otoczony pięknymi ogrodami po stokroć przerastającymi znana replikę z wrocławskiego Parku Szczytnickiego mieści kilkanaście dużych i dużo więcej mniejszych świątyń, pagod buddyjskich, od współczesnych po bardzo stare. Niesamowite.

Wokół kramiki z niepojęta ilością produktów bazarczano-odpustowych o poziomie kiczu dalece przebijającym znany nam w kraju.

Nasz spacer po Japonii kończymy docierając do stacji naszej kolejki. To było tak niespodziewane jak  i niesamowite spotkanie z innym światem.

 

 

Dzień 4, au01, 3 luty 2008

Poranne lądowanie po drugiej juz nocy spędzonej w samolocie podnosi ciśnienie. Oto lądujemy na ziemi sobie obiecanej. Odprawa szybka i sprawna, również kontrola przeciwbakteryjno-kwarantanniana okazuje się być zaskakująco mało skrupulatna. Jak się później okaże, mogliśmy zostać kryminalistami, gdyż w naszym bagażu znajdziemy zawieruszone jabłko. Tymczasem podchodzimy do taśmy podającej bagaż z naszego lotu. Czekamy cierpliwie, wszyscy powoli swoje łykają, rozchodzą się, a my stoimy z pustym wózkiem. Po zmierzeniu paru kilometrów po budynku lotniska i obgadaniu tematu ze stosownymi funkcjonariuszami udaje się ustalić, że nasz bagaż juz tu na nas czeka. Przyleciał dzień wcześniej...

Po spotkaniu się z Heinzem, tym od motoru, a nie od ketchupu, jesteśmy wiezieni do miejsca poboru motocykla. Tym samym pierwsza konfrontacja ze środowiskiem australijskim, które będzie nas otaczać przez najbliższy miesiąc. Juz nam się podoba.

Kolejny dreszczyk emocji to spotkanie z naszym moto. Niby wszystko wiadomo, ale zawsze nie do końca.

Firma oprócz motocykli, głównie lekkich enduro, posiada flotę kilku 4wd-ek toyotowych. Nasz F650GS Dakar prezentuje się właściwie; oryginalne kufry BMW są dość pakowne. Niemniej z racji nagłej zmiany pogody na „ultraskwaryczna” sporo się musimy napocić, aby sensownie wszystko poskładać do drogi. Dochodzi jeszcze montaż zasilania elektrycznego do GPS-a oraz spora ilość nieplanowanego bagażu, którą właściciel zaleca wziąć ze sobą, m. in. 2 zapasowe dętki i spora nożna pompka. A ja myślałem, ze zestaw naprawczy wystarczy...

Tak oto uposażeni wyruszamy po nowa przygodę. Nawigacja satelitarna pomimo absolutnego przemieszczenia po obszarze Ziemi działa równie znakomicie, co w Europie. Nasz pierwszy cel: Great Ocean Road - legenda wśród najznakomitszych tras widokowych na globie. Przed wjechaniem na nią pozwalamy sobie wpierw na sen.

 

 

Dzień 5,  Au02, 4 luty 2008

Mamy 4 lutego. Mimo tego poranka nie można uznać za chłodnego. Jego późniejsza faza wręcz zagrzewa nas do wstania bardzo szybkiego i skutecznego. Jest ponad 30 w cieniu, a jesteśmy w najchłodniejszym stanie Australii - Wiktorii. Co będzie potem?

Po spotkaniu w pobliskim parku naszych pierwszych kangurów jesteśmy gotowi na podbój południowego wybrzeża. Trasa ciągnąca się od Melbourne na zachód rzeczywiście powala. To połączenie alpejskich by-passów z florydzkim wybrzeżem. Uczta dla motocyklistów. Po drodze przecinamy lasy eukaliptusowe:

Ten zapach jest słodki,

Intensywność powala,

Jedziemy dalej,

Patrzymy w gorę,

A na gałęziach misie koala.

 

W rzeczy samej takie mamy wrażenia. Park Narodowy Otway to poezja.

Docieramy niedługo potem do jednej z ikon Australii: Dwunastu Apostołów. W chwili obecnej jest ich juz znacznie mniej, gdyż fale sztormowe je nieco podniszczyły. Jednocześnie tworzeni są powoli nowi Apostołowie.

 

 

Linia brzegowa jest niezwykle bogata w atrakcje związane z podmywanym brzegiem. Nieopodal znajduje się London Bridge, dwuprzęsłowy „most”, którego jedno „przęsło” zawaliło się w 1990 roku. Ten dzień kończymy w Portland. W porcie znajduje się muzeum poświecone odkryciom morskim. Najciekawszym eksponatem jest autentyczna wieża wiertnicza ściągnięta z oceanu i w pełni wyposażona.

 

Dzień 6, au03, 5 luty 2008

Nocne opady deszczu i poranna mżawka próbują nas wytrącić z pozytywnego nastawienia. Przecież to miało być australijskie lato! Opad jest nienatarczywy, więc po śniadaniu ruszamy na północ, na Adelajdę. Jedziemy piękną trasą przez lasy iglaste. Pojawiają się tu często znaki ostrzegające przed kangurami i rzeczywiście widzimy ich szczątki przy drodze. Znaki informacyjne na trasie często zachęcają do wizyty na wybrzeżu. Wybieramy kilka miejsc po drodze i zawsze jest ciekawie. Linia brzegowa znowu potwierdza swoja różnorodność. Podziwiamy pagórki przypominające wydmy, po których biegnie trasa widokowa, za chwile oglądamy zupełnie łagodne połączenie lądu z wodą, gdzie wielki sprzęt kopalniany wydobywa odkrywkowo skałę wapienną.

 

 

Powoli docieramy do rejonu Adelajdy. Rozpoczynamy od przekroczenia wielkiej rzeki Murray w miejscowości Murray River. Chcemy dziś spędzić noc w Dolinie Barossa - zagłębiu australijskiego wina, jednak ze względu na późną porę decydujemy się na nocleg w bliżej położonych Wzgórzach Adelajdy, gdzie trafiamy do kempingu o mocno lokalnym charakterze. Młodzież z Adelajdy, przykempingowy bar, goście zaopatrujący się w trunki przybywający z okolicy, gdyż alkohol można w Australii kupować jedynie w zazwyczaj wcześnie zamykanych „monopolach” albo właśnie w barach.

Wszędzie łażą dziwne ptaki: papugi wielkości gołębi, gołębie z papuzimi czubkami na głowach, bociany z zakrzywionymi w dół dziobami. Bardzo inaczej. Pomimo dużej ilości młodych ludzi - zaskakująco cicho i spokojnie. Można zasnąć w komforcie.

 

 

Dzień 7, Au04, 6 luty 2008

Rano przecinamy piękne Wzgórza Adelajdy, aby znaleźć się w mieście bardzo rozległym i podobnym do wielu podobnych miast na wybrzeżu. Niemniej przejazd przez centrum, port, a na koniec starą dzielnicę .......... przy morzu warte są poświęcenia kilku godzin. Tu nabywamy pocztówki, pierwsze gadżety prezentowe itp.

 

 

Pomimo godzin popołudniowych wyjazd z Adelajdy jest łatwy i przyjemny, płynność ruchu na granicy, ale zachowana. Przez dłuższy odcinek jedziemy trasa dwujezdniową, co jest dość nietypowe na tutejsze warunki. Highway stanowiący pojedynczą jezdnię to tutaj zdecydowany standard. Droga i tak prawie zawsze idzie na wprost, a na skrzyżowaniach ruch jest na nich na tyle niewielki, że wszelkie bardziej zaawansowane rozwiązania inżynierii ruchu są tu zbędne. Na drodze często mijamy słynne australijskie road trains. Osiągają one tutaj ilość trzech naczep, choć widzieliśmy parę sztuk z czterema. Przed wieczorem chcemy dotrzeć do Port Augusta - bram australijskiego Outbacku, czyli interioru. I udaje nam się to.

Dzień 8, Au05, 7 luty 2008

Wstaję szybko przed małżonką, aby dokonać zakupów niezbędnych na etapie wjazdu do wnętrza najmniej ludnej pustyni na Ziemi. Nasz kemping leży nad rzeką z piękną plażą, wiec pozwalam sobie na odrobinę offroadowego szaleństwa na piasku. Rzeczywiście 21-calowe przednie koło daje rade i moto mile gryzie grząskie podłoże. To cieszy. W sklepie napotykam coraz większe ilości rdzennych mieszkańców Australii.

 

 

Tymczasem słońce wschodzi coraz wyżej i rozchodzą się chmury, które towarzyszyły nam przez kilka ostatnich dni. Taki stan był dla nas zaskakujący, teraz jednak nie było wątpliwości: przed gorąca Australia nie uciekniemy.

Wjeżdżamy na Stuart Highway nazwanej na cześć słynnego eksploratora tego kontynentu, który to właśnie przebiegiem zbliżonym do przebiegu obecnego highwaya pokonał Australie południkowo w latach 1861-62.

 

My wiec, jak niegdyś dzielny John McDouall Stuart, rozpoczynamy wielodniowa wędrówkę przez pustkowie.

Na drodze częste ostrzeżenia o zwierzętach na drodze. Mijanie szkieletów lub zwłok rozdzieranych przez tutejsze "sępy" ma miejsce regularnie. Dominują oczywiście tzw. kangaroo pizzas, od small po extra large. Symbole na znakach drogowych ostrzegających przed intruzami zdominowane są właśnie przez symbole kangurów i trzody. Natomiast naszym pierwszym bliższym spotkaniem z obcym żywym zwierzem na drodze okazuje się przebiegnięcie pary emu - antypodzkich strusi.

 

 

Na trasie jest sporo punktów widokowych związanych z licznymi tutaj jeziorami najczęściej wyschniętymi z pozostającą warstwą soli na wierzchu. Bardzo niezwykle to wygląda. Ogrom przestrzeni wokół nas oraz ogrom pustki nabierają tutaj pełnej mocy. Droga miejscami wije się przez pagórki, z których na wiele kilometrów widać, ze wszędzie to samo: czerwony piach, krzewy, liche drzewka.

 

Tak mija bagatela cały dzień i na wieczór lądujemy w Coober Pedy - miasteczku gorączki opali. To tu ludzie tracą i zyskują fortuny na eksploatacji, a raczej poszukiwaniu niezwykłego kamienia. Kopią oni przy okazji niezliczone dziury i tunele. Ponieważ jest to jedno z najsuchszych i najgorętszych miejsc na globie, pozostanie w tych dziurach, a nawet mieszkanie okazało się świetnym rozwiązaniem. I tak jest tu podziemny kościół, knajpy, hotele i jest tez coś dla nas szczególnie bliskie: podziemny kemping. Przy okazji właściciel przybytku prowadzi wieczorny spacer edukacyjny poświecony tematyce opali. Oczywiście spacer podziemny, na trasie którego zapoznajemy się z technologią poszukiwania opali. Po pięknym i ciekawym show zmierzamy do naszego kompleksu jaskiniowego, gdzie każde poletko pod namiot stanowi osobna wnęka w ciągu wydrążonej sieci tuneli.

 

Dzień 9, Au06, 8 luty 2008

Spanie pod ziemią w namiotowej sypialni bardzo nam odpowiada. Całą noc mamy tutaj stałą temperaturę. Szczególnie miły jest poranek, bo można się pakować w kojącym chłodku miast w „smażalni” na zewnątrz.

Nieuniknionym kolejnym celem wyprawy jest Ayers Rock, kolejna wizytówka Australii. Niezbędne 750 km przecinania pustkowia rozkładamy na 2 etapy.

Dzień mija (jak ostatnio zazwyczaj) pod znakiem przemierzania nieskończonej pustynnej otchłani w mocno pionowej pozycji motocykla. Jest absolutnie płasko. Urozmaicenie stanowią jedynie zwłoki kangurów, krzewy oraz suche koryta rzek bardzo okresowych.

 

 

Na drodze ma miejsce zdarzenie dosyć bolesne dla naszych artykułów higieny osobistej. Wskutek obsunięcia się tylnej torby na oś wylotu spalin z niefortunnie zlokalizowanej rury wydechowej dochodzi do eksplozji naszej kosmetyczki. Spektakularny rozrzut szczoteczek, kremów, maszynki do golenia, sprejów oglądam z zaciekawieniem w lusterku. Po oględzinach miejsca zdarzenia udaje nam się odzyskać szczątkowe (dosłownie!) ilości produktów zdatnych do dalszego użycia. Nieszczęśliwie obrywa się również naszemu namiotowi, którego stan ocenimy po dotarciu do dzisiejszego miejsca noclegu.

Przy okazji naszej przygody obserwujemy relacje między podróżnymi na australijskiej pustyni. Wszyscy mijający nasz zatrzymany przy drodze motocykl, zwalniają, lub nawet zatrzymują się, by się upewnić, czy nie potrzebujemy pomocy. Para zamienionych zdań lub znak podniesionego w górę kciuka są dla nich informacją o naszym stanie.

Wieczór mija nam przy zalepianiu powlekaną taśmą klejącą (podstawową materią naprawczą dla każdego motocyklowego podróżnika) sporej ilości dziur powstałych w wyniku dzisiejszego przepalenia zwiniętego namiotu.

Dzień 10, au07, 9 luty 2008

Wstajemy razem z wieloma innymi „ludźmi drogi”, którzy, tak jak my, zatrzymali się na kempingu przy stacji benzynowej w Kulgera Roadhouse, by móc o poranku kontynuować podróż. Stacjo-zajazdy (road houses) to oazy na trasie przez pustkowie. Planowanie dnia polega na określeniu punktów poboru wody i paliwa oraz spoczynku. Odległości między takimi miejscami nie rzadko przekraczają 200 kilometrów.

Zaletą pustkowia i wielokilometrowych asfaltowych prostych jest możliwość dość precyzyjnego określenia czasu podróży z racji stałej prędkości i niezmiennej pogody. Upał zniechęca do dłuższych odpoczynków, redukując je do skromnego siku i obfitego popijania.

Dziś chcemy już dotrzeć do Ayers Rock – najbardziej wystającego z Ziemi monolitu, będącego świętym miejscem rdzennych

mieszkańców Australii.

 

 

Na stacji w Erldunda obserwujemy biegające emu. Takie same przebiegły nam przez drogę parę dni wcześniej. W odróżnieniu od kangurów, emu potrafią być bardzo aktywne w ciągu dnia. Na szczęście jest ich zdecydowanie mniej od skaczących torbaczy.

Doświadczamy też coraz bliższych kontaktów z Aborygenami. Chcąc skosztować przedpołudniowe piwko, prosi mnie jeden z natives, bym kupił mu piwo wciskając mi gotówkę. Nie chcąc narażać się na nieprzyjemności grzecznie odmawiam. Tym samym przyczyniam się do niwelowania plagi aborygeńskiego alkoholizmu, który został zaszczepiony przez białego najeźdźcę.

Odbijamy teraz ze Stuart Highway, by, dzięki Lasseter Highway, dotrzeć do Uluru National Park. Będące światową atrakcją miejsce nie jest pozbawione udogodnień dedykowanych masowemu odbiorcy usług turystycznych. Szczęśliwie cała infrastruktura hotelowo-gastronomiczna jest dość dyskretnie wkomponowana w stepowe otoczenie. Zaraz po wjeździe na teren parku (50 AU$ od łebka!) pole naszego widzenia coraz bardziej pochłania niesamowity twór skalny o monstrualnych rozmiarach. Zahipnotyzowani zjawiskiem okrążamy skałę 9km-ową obwodnicą. Urozmaicamy objazd pieszymi podejściami do czerwonej skały. Wrażenie zdecydowanie silne. Gładkość i stromość (deflacja i ablacja prekambryjskiego piaskowca) oraz ogrom (350 m wysokości powyżej terenu) tej wyspowej góry czynią ją niepowtarzalną.

 

 

Jeszcze tego dnia udaje nam się obejrzeć równie atrakcyjną grupę 30 półokrągłych monolitów o podobnej budowie co Uluru. Ich zaletą jest możliwość wejścia w potężne wąwozy pomiędzy nimi, a zwą się po angielsku Olgas, lub po aborygeńsku Kata Tjuta (Wiele Głów). W gorące dnie szlaki w wąwozach muszą być zamykane ze względu na temperatury przekraczające średnią piekielną.

W drodze powrotnej do kempingu pod Uluru naszą drogę przecina potężny i dziki wielbłąd dwugarbny. Australia jest jedynym miejscem na Ziemi, gdzie można spotkać te zwierzęta sprowadzone tu dla celów transportowych, które wskutek rewolucji spalinowej uzyskały wolność i wtórne zdziczenie w tych jakże sprzyjających dla nich warunkach.

 

 

Dzień 11, au08, 10 luty 2008

Pod Uluru, zarówno po wschodniej jak i po zachodniej stronie góry znajdują się specjalne parkingi do oglądania monolitu odpowiednio w świetle słońca wschodzącego i zachodzącego. Skuszony mniemaną głębią czerwieni i cieni wstaję przed szóstą i walę w ślad za autokarami pełnymi gawiedzi rozpalonej na myśl o domniemanych wrażeniach podobnie jak ja. Na miejscu okazuje się, że wschodni horyzont skutecznie przymknięty jest grubą warstwą chmur, więc na szczególne iluminacje szans nie ma. Mogę tylko pogratulować mojej czcigodnej małżonce wyczucia w decyzji dotyczącej słodkiego snu o godzinę dłużej.

 

 

Dzisiejszym celem jest dotarcie do Alice Springs – stolicy i jednocześnie jedynego miasta pośród bezkresnego interioru. Cofamy się więc 260-cio kilometrową dojazdówką w postaci Lasseter Highway do Stuart Highway, by po nabiciu dalej dwóch setek na północ znaleźć się na miejscu. Poranne zachmurzenie dawno zniknęło i przy wjeździe do miasta myślimy tylko o kempingu z chłodnym basenem. W Alice Springs o taki nie trudno, gdyż w Australii w basen potrafią być wyposażone nawet kempingi przy road house’ach.

Po upragnionym schłodzeniu naszych ciał zaglądamy w rejon historycznej stacji telegraficznej zapewniającej przez dziesięciolecia kontakt południa kontynentu z Darwin i dalej ze światem zewnętrznym. Przy wiktoriańskich zabudowaniach odnajdujemy powód umiejscowienia stacji właśnie tutaj – „źródła Alicji” zapewniające na krócej lub dłużej wodę dla ludzi obsługujących telegraf. Obecnie kilkunastotysięczne miasto żyje głównie z turystyki będąc solidnym zapleczem do eksploracji otaczającego bezludzia z Ayers Rock na czele.

Wieczorny spacer po Alice to rozbawieni turyści w swojskich barach i klubach oraz snujący się po ulicach w wiecznym letargu rdzenni mieszkańcy tej ziemi.

Tuż przed zamknięciem ostatniego otwartego sklepu w mieście robimy zakupy na najbardziej wyobcowany odcinek naszej wyprawy.

 

Rdzenni mieszkańcy siedzą w Alice Springs nad rzeką - jak co dzień