rumunia1

 

Rumunia kusiła nas wyjazdem już od dłuższego czasu, jednak jako cel wyprawy odkładana była przez ostatnie kilka lat. Tym z większym podnieceniem zaczęliśmy przygotowania do tej drogi. Wyjazd zaplanowaliśmy na sobotę rano 29 sierpnia pomimo, iż w wieczór poprzedzający wyjazd niemal cała nasza wyjazdowa załoga bawiła się na weselu Trawka i Natalii... wbrew wszelkim podejrzeniom byliśmy rano zwarci i gotowi, zagwarantowaliśmy sobie to odpowiednio wczesną porą udania się na sen.

Niestety w sobotni poranek pogoda nie chciała nas rozpieszczać. Już pod domem zaczęło kropić,  co zmusiło nas do ubrania przeciwdeszczowych kondomów i pozostania w nich do samego wieczora. Jednak pełni zapału ruszyliśmy autostradą w kierunku Krakowa. W Katowicach zjazd na stacje okazał się...  zjazdem z autostrady, dlatego pojechaliśmy z Katowic trasą na Tychy i Bielsko. Jadąc niemal cały czas w deszczu, dotarliśmy do granicy z nadzieją, że po drugiej stronie gór  pogoda będzie łaskawsza. Tak też się stało. Minęliśmy Łysą Polanę i Poprad przy przelotnych zaledwie opadach, docierając już po zmroku do miasteczka  Levocza. Jednak na nocleg  zatrzymaliśmy się trochę dalej, w Spiskim Podgrodzie gdzie postanowiliśmy odbić sobie tą nie komfortową przejażdżkę noclegiem w pensjonacie. Okazało się to strzałem w dziesiątkę! Mieliśmy cudowny widok na zamek Spiski Hrad, wyśmienite tmawe piwo Sarisa, a  do tego spotkaliśmy dwóch przesympatycznych Rumunów Bogdana i Michaela, którzy oprócz opowieści morskich i „innych”,   rekomendowali nam miejsca najbardziej godne uwagi podczas zwiedzania Rumuni.

                                                           

IMG_2607_conv                          IMG_2607b_conv 2

 

 

 

 

 

Deszcze dnia poprzedniego odeszły w niepamięć, gdyż piękny poranek okazał się początkiem nie kończącej się, ładnej pogody. Po smacznym śniadanku, które było w cenie noclegu spakowaliśmy się prędko, z ulgą ubierając letnie rzeczy do jazdy. Odpuściliśmy jednak zwiedzanie pobliskiego zamku, ponieważ związane to było z dość długim spacerem pod górę, a nas ciągnęło do jazdy.. O ile przejazd przez Słowację był dosyć ciekawy to przelot przez Węgry był bardziej męczący: płasko i prosto.  Mieliśmy nadzieję na spróbowanie tutejszego przysmaku czyli Langoszy, ale niestety w niedzielę nie były nigdzie serwowane...

Po dotarciu na granicę rumuńską wymieniamy walutę i cieszymy się, że tak prosto będzie liczyć. 1zł=1Leu. Spotykamy też pierwszych Polaków, fanów biało-niebieskiego śmigła, po krótkich uprzejmościach ruszamy dalej, przez  Oradeę drogą E79 na Beius. Kierujemy się na pierwszą z atrakcji, jaką jest kilku poziomowa jaskinia polecana przez Michaela. Odbijamy na drogę 75 i 74 w kierunku Alba Iulia. Szybko zapominamy o zaludnieniu miasta, mijając po drodze  Rumuńskie wioski. W jednej z nich droga się kończy i zaczynamy naszą przygodę z szutrem. Po kilku kilometrach Łukasz gubi część bagażu. Okazało się, że zgubę odnalazł pasterz  i szedł w naszym kierunku by ją oddać! To była pierwsza sytuacja, która zmieniła w nas obiegowe opinie o Rumuni. Słońce już nie długo miało schować się za horyzontem, dlatego zdecydowaliśmy się, że odbijemy na otaczający nas step i tam spędzimy pierwszy nocleg na dziko. Muszę przyznać, że jazda po stepie to meeega frajda, a nocleg ten był jednym z najciekawszych! Michał  stwierdził, iż daje to namiastkę tego, co przeżywał rok wcześniej w wyprawie do Mongolii, jadąc setki kilometrów w takim krajobrazie. Należy nadmienić, że tego wieczoru po raz pierwszy w naszym menu zagościły dwu litrowe rumuńskie piwa w plastikach, które jak się okazało, stały się naszymi wiernymi towarzyszami podróży.

 

IMG_2622_conv                                   IMG_2627_conv

 

 

 

 

Poranek na stepie to znowu powitanie słońca. Ruszamy drogą szutrową  do jaskini Maziad. Po drodze mijamy wioskę  w której nasz wyprawowy fotograf Łukasz zalicza pierwszą, lecz nie groźną wywrotkę. Bilans: złamane mocowanie lusterka. Naprawa daje okazję do zapytania miejscowych o drogę do pestery. Miły Pan dosyć sprawnie wygestykulował nam drogę. Lusterko naprawione. Po kilku kilometrach docieramy do asfaltu i odnajdujemy bezbłędnie kierunek pieczary. Dojeżdżamy do baru mieszczącego się niedaleko jaskini i tam zostawiamy kaski, torby i pijemy piwko na pół,  które za chwilę ulotni się podczas spaceru. Jaskinia faktycznie robi duże wrażenie. Cztery poziomy, z czego trzy zwiedzamy. Maziad to ciekawe struktury skalne, ale przede wszystkim nietoperze latające ponad naszymi głowami. Jedynie przewodnik okazał się mało zaangażowany... Po miłym przedpołudniu ruszamy górami Vladeasa mijając widokową trasę i jedząc pyszną ciorbę w przydrożnym pensjonacie. Trasa jest może i widokowa, lecz my wyszukujemy drogi pomiędzy dziurami, nie za bardzo ciesząc się otaczającą przyrodą. Na szczęście kiepski był tylko podjazd. Droga w dół była już świeżo wyremontowana.  Tymczasem słońce jest coraz bliżej szczytów, co oznacza, iż będziemy się jednak rozbijali po ciemku. Jesteśmy jeszcze spory kawałek przed Alba Iulia i przejeżdżamy akurat przez miasteczko Zlatna, które z powodzeniem mogło by odegrać główną rolę w thrillerze „ Gypsy, dark city and You”!! Pomysł szukania noclegu w tej okolicy nie poprawiał nam nastroju. Za namową Michała skręciliśmy w góry  by znaleźć jakąś dolinę i rozbić się na dziko. Jednak, o ironio, jechaliśmy najbardziej zalesioną drogą jaką przyszło nam przemierzać, do tego wspinaczkę górską drogą utrudniała coraz trudniejsza nawierzchnia, nasz strach i zbliżający się zmierzch coraz skuteczniej odbierały nam dobry nastrój „...przygodo, ech trwaj”. Kiedy nasz zapał do przejechania tej drogi był już równy zeru, zdecydowaliśmy się na odwrót. Jak się na szczęście okazało, był pierwszy i ostatni. Jako pierwszy ruszyłem w dół z zadaniem zahaczenia się w pierwszym napotkanym domostwie. Jednak zanim zdążyłem zgasić motocykl przy pierwszym budynku  tej górskiej drogi, już stała przy mnie starsza babcia operując dość żywo językiem rumuńskim. Nie wiedziałem tylko w pierwszej chwili czy jestem tak szczerze witany, czy karcony za hałasy. Okazało się jednak, że lepiej chyba trafić nie mogliśmy. Mimo obaw podczas tego podjazdu każdy z nas doskonale dał sobie radę. Nie liczę oczywiście Michała, dla którego była to nie pierwszyzna, ale który, ku naszemu zdziwieniu , pochwalił nas przy tradycyjnej degustacji wieczornej za dużą determinację tego dnia. Trzeba jeszcze nadmienić, że to co pokazał świeżo upieczony motocyklista Łukasz, było już zupełnym mistrzostwem świata: zero narzekań, zero strachu, tylko parł do przodu! Tego wieczoru zasmakowaliśmy szczerości i gościnności napotkanych ludzi i oczywiście wybornej palinki gospodarza. Nie licząc  początkowych nerwów i niepewności  na górskim szlaku musimy ten nocleg zaliczyć do mega udanych. Mieliśmy ognisko rozpalone z pomocą gospodarza i jego sąsiada, wodę do kąpania i wspaniały samopęd który umilił nam wieczór... dzień z przygodami. Szczęśliwymi. Cudo

       IMG_2633_conv     IMG_2662_conv    IMG_2668_conv

 

 

 

 

 

Nie byliśmy zaskoczeni kolejnym słonecznym porankiem, który umilił nam pakowanie na naszym mini polu namiotowym u „Pana Dziadka”. Po pożegnaniach i wspólnym zdjęciu przyszedł czas na interesy. Zakupiliśmy 2L ognistej wody w wytrzymałej butelce fanty na dalsze wieczory... Ruszamy w kierunku zamku Calnic, który jest dzisiejszą atrakcją turystyczna. Mijamy po drodze Alba Iulie, gdzie zatrzymujemy się jedynie na zakup soczewek i Sebes. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że mamy do czynienia z świetnie zadbanym obiektem. Mały obszar jaki zajmowało kiedyś zamczysko i  śliczny ogród nadały super klimat temu miejscu. Po chwilach relaksu ruszamy już Transalpiną, jednak zbliżający się koniec dnia zmusza nas do szukania miejsca na nocleg. Jedziemy w kierunku zbiornika Oasa, robiąc ostatnie zakupy w Seszelen i zatrzymując się na cywilizowany obiad w Szugagu. Mając nadzieję na tradycyjny rumuński posiłek otrzymujemy kotlet z ziemniakami, jednak bardzo smaczny. Po zaspokojeniu pokaźnego już głodu ciśniemy doliną rzeki Sebes, mając nadzieję na przyjemny nocleg w tym rejonie. Górskie rejony, mocno zalesione nie dawały nam wielkiego wyboru. Zatrzymujemy się tuż nad sztucznym jeziorem – zbiornikiem retencyjnym Oasa. Miejsce okazało się dość specyficzne.  Po części wynikało to z faktu, iż mieliśmy(wyłączając Soroka) schizo atakujących nas cyganów.. ta idea zrodziła się w momencie gdy minęło nas na pobliskiej drodze, klika przeładowanych samochodów osobnikami wyglądającymi lekko podejrzanie. Z pomocą jednak przyszła tego wieczoru palinka Dziadka, która okazała się lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły poranek....

 

      IMG_2688_conv     IMG_2736_conv     IMG_2733_conv

 

 

 

 

 

Nazajutrz okazuje się, że obudziliśmy się jednak w komplecie! Mimo dużego chłodu zapowiada się bardzo słoneczny i przyjemny dzień. Tak też rozpoczął się jeden z najpiękniejszych dni naszej wspólnej wyprawy. Zmierzamy w kierunku przełęczy Urdele. Chyba nikt z nas nie spodziewa się widoków i takiej drogi tego dnia. Na początku przejazd przez cudowne lasy, mijamy pasterzy, owce i podziwiamy widoki. Droga błotnisto-żwirowa, mocno wilgotna. Z powodu remontu mostu jesteśmy zmuszeni pokonać rzekę starym kowbojskim sposobem, co zostało utrwalone przez Michała na filmie. Po przejechaniu pierwszej przełęczy Tartarau, nie skręcamy według pierwotnego planu w kierunku jeziora Vidra, lecz ruszamy dalej drogą 67C. To właśnie tu poczuliśmy prawdziwą przestrzeń mijając linie lasów i zaczynając wspinać się na sam szczyt o wysokości 2220m n.p.m. Tego dnia pokonujemy nie tylko szutrowe błotniste drogi, ale także kamieniste wspinaczki, bardziej przypominające szlak dla piechurów, niż szutrowe drogi dla pojazdów..  Tym większe było nasze zdziwienie, gdy mijaliśmy prawie nowe Polo z małżeństwem, w którym Pani robiła za pług przed nadjeżdżającym Volkswagenem odgarniając kamienie. Przyjemna wyprawa  we dwoje...

Osiągając najwyższy punkt drogi 67C Michał rzuca pomysł wjechania na dach okolicznych gór! Z pozoru równa trawa okazała się pełna muld i koryt. Bilans: mój odwrót i kolejne lusterko Łukasza. Po tym arcyciekawym zdobywaniu szczytu rozpoczęliśmy zjazd, który  nie robił już takiego wrażenia, ponieważ bardzo wysoko został już podciągnięty asfalt i zaczęła się urbanizacja tych terenów. Przejawia się obrzydliwymi hotelami i pensjonatami pomalowanymi w każdy kolor tęczy, co pozwala konsekwentnie wybić się z otaczającego krajobrazu. Zjeżdżamy do Novaci, nadrabiamy trochę drogę gubiąc jedno z odbić, ale nadrabiamy to kupnem doskonałego sera. Po kilkunastu kilometrach zaczyna się  już darcie krajówką nr 67 na Ramicu Valcea. W połowie drogi zwiedzamy mały, lecz piękny monastyr Horezu. Dojeżdżamy do Ramnicu Valcea, mijamy miasto bokiem. Chcieliśmy spać tuż przed Trasą Transfogarską, lecz na trasie 73c zatrzymujemy się w mijanym przez nas kempingu.  Dojazd do niego ponad stu kilometrami rumuńskiej krajówki, skutecznie odebrał nam wspomnienia wijącej się tak niedawno drogi szczytami Karpat. Sam kemping okazał się wspaniałym wyborem. Tanie piwo, dobre sanitariaty, przygotowane ognisko, basen i pies maskotka. Tego wieczoru przy palince podyskutowaliśmy w sposób dość mocno zaangażowany o wirtuozerii rockowej...  Mając na uwadze jednak, iż oszczędzać należy siły przed jutrzejszą trasą Transfogarską.

 

IMG_2782b (13)      IMG_2782b (24)      IMG_2818_conv

 

 

 

 

Wyjazd na wymarzone przeze mnie zakręty odbył się naprawdę sprawnie. Zrezygnowaliśmy z własnego śniadaniowania na rzecz omleta na bekonie, z pomidorami, przyrządzone w kempingowym barze. Mniam! Droga do samej trasy nie zaskakuje niczym wyjątkowym. Należy tylko odnotować piękną tamę którą mijamy po drodze. Objazd zbiornika wodnego Vidraru podczas wspinaczki na szczyt trasy transfogarskiej jest istnym koszmarem. Są to przyjemne zakręty z tragiczną jednak nawierzchnią, tarką, muldami i wszechobecnymi dziurami. Tak jest ładnych parę kilometrów. Trochę wyżej jednak została już położona nowa nawierzchnia i uśmiech powrócił na twarze. Po przejechaniu tunelu prowadzącego na drugą stronę góry, trafiliśmy do epicentrum wysoko zakrojonej tzw. turystyki zorganizowanej. Pomimo zastanej dużej ilości samochodów, turystów i znajomości widoku tej trasy ze zdjęć, ilość i gęstość tych zakrętów, wsadzona pomiędzy dwa zbocza, robi na nas duże wrażenie! Tym nie mniej, będąc zupełnie szczerym: całość nie dorasta do pięt przejazdowi przez przełęcz Urdele.. Umarł Król, niech żyje Król - tego wyjazdu! Wracając na szlak. Pomknęliśmy ostro w dół, rozpoczynając w ten sposób drogę powrotną do domu. Docieramy już do zupełnie płaskich terenów i napotykamy  kolejnych warszawiaków na biem dabelju. Po miłej konwersacji i zupie mięsno-rybno-jakiejś decydujemy o zmianie trasy i udaniu się w kierunku miasta Sibiu drogą n1. Okazało się naprawdę bardzo przyjemne, z mocno rozbudowaną i odnowioną starówką. Goniące nas kilometry i brak chęci po tych wszystkich dniach, powracania do miejskiego gwaru powodują, że zdecydowaliśmy się ruszyć i szukać kempingu dalej.  Jedziemy  drogą nr 14 w kierunku miasta  Medias, które miało być bardziej klimatyczne i spokojniejsze. Po informacji uzyskanej na pierwszej stacji okazało się, że musimy liczyć na nocleg na dziko. Wracamy więc przed miasto i uciekając znowu w góry zaczajamy się na łąkowych półkach niedaleko wsi Tarnava, w której minęliśmy dwóch mieszkańców o ciemniejszej skórze co znowu skutecznie wprowadza nas w nastrój mordujących cyganów. Oczywiście w mniejszym natężeniu, ale ponownie bez ogniska... Wieczór jednak należał do wyjątkowo udanych. Zgromadziliśmy się przy stole serwetkowo-biesiadnym, a po obfitej kolacji zaczęły się dysputy natury filozoficzno-ogólnej, które prowadziłem wspólnie z Duberkiem. Zakończyły się one obfitym bólem głowy o poranku.

 

     IMG_2870_conv   IMG_3152_conv  IMG_3084

 

 

 

 

Zbieranie obozu nie odbyło się bez przeszkód. Szum otaczającej nas porannej przestrzeni w mojej głowie i Dubera spowodował wcześniejszą ucieczkę Soroków do miasta. Natomiast ja podczas kilkusetmetrowego zjazdu z gór zgubiłem telefon, który nieopatrznie  zostawiłem pod pajączkiem-(kretyn!). Co najdziwniejsze z pomocą św. Antoniego szybko zgubę odnalazłem (jak na taki obszar poszukiwań) i po krótkiej chwili spotykamy w centrum Pati i Michała. Udajemy się na śniadanie iście królewskie: gyros w lokalnej knajpce o swojskiej nazwie : „Fast Food”. Ilość jedzenia ścina nas z nóg. Drobna przechadzka po mieście nie dała rady zrównoważyć przed chwilą przyjętego balastu. Po zakupieniu jakże udanych suweniruf wyruszamy w dalszą podróż. Tak rozpoczął się etap mający na celu odstawienie nas do żon i kochanek na czas. Jadąc drogą nr14A mijamy Turde i po  całym dniu podróży zatrzymujemy się na całkiem fajnym kampingu w rejonie Ciucei. Minusem wspaniałego miejsca okazały się pociągi. Otóż trasę do, i z baru dzieliły zawsze tory. Jak niebezpieczne i w pewnych okolicznościach niewidoczne mogą być, najlepiej może opowiedzieć Pati... Sam wieczór spędzony w tej knajpce znowu należy zaliczyć do bardzo udanych i mega wesołych... kolejny wieczór.. to ten alkohol? czy ci fajni ludzie? Chyba w naszym wydaniu to drugie!! Po powrocie rozpalamy ognisko zjadając resztę wiezionego z polski prowiantu...ależ smakowało.

     

      IMG_3211a_conv (19)   IMG_3227_conv   IMG_3211a_conv (27)

 

 

 

 

Kolejny dzień połykania kilometrów zbliżających nas do ciepłych ognisk domowych. Tym bardziej za nimi zatęskniliśmy, gdy po kilku kilometrach zaczął padać deszcz. Opady na szczęście okazały się krótkie i niedokuczliwe. Tego przedpołudnia  zamykamy naszą rumuńską pętlę w Oradea. Naszym celem na nocleg jest słowackie miasteczko Levocza, które wpadło nam w oko  podczas pierwszego dnia naszej wyprawy. Po całym dniu jazdy znajdujemy bez problemu super kemping, z mniej superowymi domkami. Piwo jakim raczymy się po zmroku i pozytywny nastrój spowodowały, że idziemy spać w szampańskich nastrojach. Pocieszający był fakt, iż po przespanej nocy domki nie wydawały się już tak „obskurwiałe” jak wieczór wcześniej.

                               IMG_3238_conv                                   IMG_3242_conv

 

 

 

Mimo chęci wstania dość wcześnie, zaspaliśmy po wczorajszym długim dniu. Trochę opóźnieni jedziemy do miasteczka by poczuć klimat i zjeść śniadanko. Klimat był niezły, jedzenie też dało radę, ale cały smak mogła odebrać jedynie kelnerka masakrycznie nie miła, która  swoim odpychającym zachowaniem zapewniła nam temat do śniadaniowej dysputy. Po posiłku zaczął się rajd w kierunku Zakopanego. Mijamy wypadek w Presovie, który obniża naszą prędkość. Dojeżdżamy do przejścia w Jurgowie. Na zakopiance mega ruch, którego widzieliśmy od wyjazdu z Polski. Jak miło być w domu....

                                                                           koniec

 

 

Podsumowanie:

Jeden z ostatnich momentów, aby pewne miejsca w Rumuni odwiedzić w prawie dzikim stanie. Biorąc pod uwagę tempo prac tamtejszych drogowców powiedzenie „drogi jak w Rumunii” się zdeaktualizuje na rzecz naszej Ojczyzny i prac tu postępujących..

Rumunia zaskoczyła nas bardzo pozytywnie, przywiozłem obraz szybko rozwijającego się kraju, pełnego pięknych miejsc i krajobrazów z miłymi ludźmi i łagodnym przyjaznym klimatem. Wciąż oczywiście widać biedę, ale w rejonach które odwiedziliśmy nie jest ona na tym poziomie, do którego  byłem przygotowany.

Wiem na pewno, że nie była to ostatnia wyprawa w te rejony......

Wyprawa trwała dziewięć dni. Trasa  i natężenie kilometrów było ok., ale bez uwzględniania zwiedzania. By dokładnie poznać niektóre miejsca należało by ten czas podwoić. Staraliśmy się nie gnać całymi dniami, ale też przejechać i zobaczyć jak najwięcej krajobrazów. Chyba nam się to udało.

Należy wspomnieć o Łukaszu, który na ER 500 dotrzymywał nam kroku jak stary wyjadacz (nie mam na myśli prędkości tylko trudności jakie niosły niektóre przejazdy), a na wyjazd ruszał z kilku miesięcznym doświadczeniem. Gratulacje!!

Na przyszłość wiemy na pewno, że Trasę Transfogarską należy robić w drugą stronę... a więc wjeżdżając!!