2007
Naszą wspólną przygodę rozpoczynamy w środę przed granicą, gdzie ustaliliśmy spotkanie z Michałem&Pati i Leonem. Wyjazd zaplanowany na 16:30.
Ruszamy o 18:00 w trzy motory: Ja&Ania-CBF600N, Michał&Patrycja-NTV oraz Leon-DR800. Ze Zgorzelca obieramy kierunek na Aalen.
Przed nami 700km. W połowie drogi zaczyna padać i tak już do „domu”, czyli przytulnego mieszkanka naszych gospodarzy – Kasi i Jarka. Zmęczenie i zimno dało się we znaki, ale humorów nie popsuło. Po zameldowaniu na miejscu czekała na nas wspaniała kolacja i rozgrzewające trunki... mniam...
Wyruszamy.... Poranek u Dyneli.
W czwartek, po posileniu się wspaniałym
domowym śniadaniem wyruszamy... na zakupy do Kaufalandu, a następnie w ciepłej
mżawce oczekujemy przybycia dobrego ducha- Dubera. By do nas dołączyć, wyruszył
z Wrocławia wczesnym rankiem na XJ900. Niestety nie daliśmy mu odpocząć gdy
dotarł. Po przywitaniu ciśniemy w
komplecie nad jezioro Como, gdzie docieramy już w ciemnościach. Droga do celu
wspaniała. Przejazd przez Alpy pozostanie na długo w mojej pamięci. W góry
bowiem wjeżdżamy jeszcze za widoku, ale najwyższe przełęcze mijamy w
ciemnościach sprawnie manewrując pomiędzy szwajcarskimi krowami i ich
odchodami!! Zabawa przednia! Chociaż przyznam się, że nigdy wcześniej nie bałem
się tak krowiego placka…
Mimo, iż jezioro jest dosyć
duże to zmęczenie i otaczające ciemności spowodowały drobne problemy w
odnalezieniu kempingu. Gdy już namioty zostały rozstawione, przy stosownym
trunku przeżywaliśmy na nowo ten dzień, a szczególnie wyczyn Dubera, który nie
miał możliwości odpoczywania jak my w Allen i przebył „na raz” długą drogę z
Wrocławia nad jezioro Como. Szacunek.
Przejazd przez Alpy nad
Como
Śniadanie na jeziorem Como
Rano budzi nas piękny dzień, wstajemy w szampańskich
humorach i jemy smaczniutkie śniadanko.
Dogadzamy sobie smakołykami i deserami o które zatroszczyła się Kasia. Nie mamy
czasu niestety na bliższe zaprzyjaźnienie się z jeziorem... Włoska pogoda nam
służy, ponieważ wyruszamy naprawdę
w dobrych humorach. Droga
jak na autostradę na prawdę ok. Jedziemy tunelami podziwiając liczne
widoki, a także cudownymi serpentynami, gdzie nie omieszkaliśmy się
zatrzymać dla kilku ujęć.. Tego dnia zwiedzamy
amfiteatr w Arles . Przyjemny
spacer, ładne miasteczko, jednak zbyt dużo turystów ... Ruszamy dalej! Jest już
ciemno, gdy zaczynamy szukać noclegu na francuskim wybrzeżu. Okazało się, że
będziemy mieli z tym drobne problemy, ponieważ klika razy odmówiono nam mówiąc,
iż przyjmują tylko do 19tej! Jednak czujemy pewną niechęć, którą wykazywali na
widok sporej ekipy motocyklistów, mogących zasiać pewien zamęt na kempingu
pełnym niemieckich i francuskich staruszków.. Na szczęście znajdujemy kemping z
bardzo miłym właścicielem, dla którego godzina nie odgrywała większej roli.
Spożycie odbyło się na pobliskiej plaży obfitującej w kamienie, które z uporem
maniaka staraliśmy się zwrócić morzu robiąc przy tym zawody. Dwie beczki piwa
dodawały nam potrzebnej siły przy tego typu wyzwaniach... do momentu kiedy
zasnąłem.
Ach te serpentyny...
Pod amfiteatrem w Arles.
Uliczki Arles
Parking w
Arles
.Kolejny dzień zapamiętamy jako przeprawę przez Niceę. W skrócie – masakra! Korki, a do tego pogubiliśmy się. Sorok z Duberem wyrwali do przodu. My z Leonem i Dynelami zostaliśmy, zaowocowało to niepotrzebną stratą czasu na szukanie się. Epizod ten miał szczęśliwy finał (jak to zwykle u nas bywa), w postaci fajnego kempingu w Avignon! Tego wieczoru spacerowaliśmy uliczkami „the oldest town in France” degustując lokalne wino i poszerzając znajomości językowe.
Avignon, noc i my
Chcieliśmy spojrzeć na to z góry...
Kolejny dzień, to znowu piękna
pogoda. Dlatego każdy nawijany kilometr
był czystą przyjemnością. Wyruszyliśmy na
spotkanie akweduktu Pond Du
Gard, który okazał się jednym z ciekawszych punktów na naszej trasie. Jednak zabawa była jeszcze przed nami...
Z przewodnikiem..(ten z
kartką) MotoJary Rules
Kemping na który dotarliśmy, okazał się
osłodą za wszystkie dni. Spędziliśmy cudowny wieczór na plaży, rozmawiając,
pływając i dyskutując do późnej nocy, a pływające baniaki wina dodawały nam
animuszu…
Rano czekała na nas jeszcze
jedna wielka przyjemność...
Pływamy, odpoczywamy...
Rajski poranek!
..dzień zaczęliśmy od relaksu na basenie z palmami.... Wzmocniło to nasze morale i nastroiło nas bardzo pozytywnie. Przed nami była już korona naszej wyprawy: Barcelona! Z wielką radością dosiedliśmy naszych motorów by znaleźć się u celu, ale przed nami jeszcze wspaniała droga. Jedziemy wybrzeżem. Jarek i Kasia pocisnęli autostradą, my natomiast upajaliśmy się zakrętami, cudownymi widokami i ciepłym wiatrem…
Docieramy na „najbardziej
ekskluzywny” kamping wyprawy, Masnau w Barcelonie! Świętujemy wspólną kąpielą na tle zabudowań BARCELONY! Przyjemna plaża, smaczne piwo, ciepła
woda...
W
drodze do Barcelony piękne widoki...
Plaża na przedmieściach
Rankiem żegnamy Leona, który wyrusza na
spotkanie z ukochaną Agnieszką do Madrytu... My zwiedzamy wspaniałe miasto.
Tego dnia robimy trochę kilometrów lecz tym razem na piechotę... Zwiedzamy
wszystkie większe atrakcje miasta, ale prawdziwą rozkosz przeżywmy wieczorem,
podczas wspólnej przejażdżki z Sorokami na motorach ulicami Barcelony.
Docieramy na wzgórza, skąd rozpościera się zapierająca dech w piersiach
panorama podświetlonego miasta. Te widoki na długo pozostaną w mojej pamięci.
Zasypiamy zmęczeni bardziej niż zwykle...
Ulice
Barcelony... Ogrody
Gaudiego.
Nocna przejażdżka
Szczyt wzgórza z którego podziwialiśmy Barcelonę
Zaczynamy smutno.. od pożegnania Kasi i Jarka którzy ruszają „swoją„
drogą. My natomiast obieramy azymut
najbardziej klimatycznych widoków tego wyjazdu… Mam na myśli drogę przez
Pireneje.
Droga do Andorry Pati
i Sorock
Wspaniała trasa z mnóstwem
przepięknych krajobrazów. W tym dniu doszło do bliskiego spotkania, mojego motocykla z Soroka motorem w sercu
Andorry!! Na szczęście nie zaowocowało to wielkimi stratami i mogliśmy podróżować dalej. Należy
nadmienić, że opanowanie Soroka przydało się bardzo jako przeciw waga mojego
lamentu… z czego zdałem już sobie sprawę w domuJ...
Pokonanie Pirenejów
spowodowało, że znowu poczuliśmy się w naszym klimacie, niestety. Ogarnął nas
przeszywający chłód, zamiast ciepłego powietrza..
Wieczór spędzamy z najbardziej klimatycznym widokiem: na zamek Carcassone. Pocałunek motocykli opijamy w trójkę pod murami zamku...cudowna sprawa..
Widok
na z namiotkowa na zamek
Po dniu pełnym wrażeń...
Tym razem ranek wita nas deszczem...
Zwiedzamy zamek, starając się wczuć w
średniowieczny klimat. Opuszczamy piękne
Carcassone kierując się na Aalen.
Wąskie uliczki..
...i wysokie mury zamku Carcassone.
Droga głównie autostradami. Nie dogrywamy do końca prędkości, ale nie gubimy się i docieramy do bardzo miłego kempingu, którego właściciel raczy nas kilkoma słowami po Polsku i podchodzącym w smaku winem...
Rano szybka pobudka i autostradami w kierunku domu. Tego dnia doceniliśmy po raz kolejny podróżowanie motocyklem przebijając się przez wielki korek na autostradzie. Po drodze zatrzymujemy się obejrzeć (niestety nie tam gdzie wszyscy..) najwyższy wiadukt Millau i po małej sesji foto ruszamy dalej.
„Nasz”
punkt widokowy Robi wrażenie.. /Foto by Leon z punktu
widokowego/
Wieczór znów spędzamy w przytulnym i ciepłym mieszkanku Dyneli, co tego zimnego wieczoru miało nie małe znaczenie. Tak właśnie nam mija cały dzień - na dojeździe na miejsce. Kto nie miał Gebringa, to go przepizgało - masakra, która zresztą się powtórzy już w Polsce.
Dojazd do Wrocławia spokojny, chociaż
ostatnie kilometry dały nam w kość. Temperatura nie była łaskawa tak jak na
południu... Przemarzliśmy do kości.
Cudowny wyjazd, aczkolwiek
bardzo meczący. Należy obiektywnie stwierdzić, iż taka ilość km na 10 dni to
było zbyt wiele, chodzi tu głównie o brak czasu na spokojne obcowanie z
otaczającymi nas krajobrazami. Ekipa wspaniała.. Jak zwykle. Z takimi ludźmi
„to choćby do Rio”…