Elefantentreffen 2011 by Leon
PROLOG:
O Elefantentreffen usłyszałem pierwszy raz po koniec roku 1992. Była to era jazdy z kolegą na jego M10 i zbierania kasy na własne moto. Wówczas obowiązywały „chore” czasy podatków od środka transportu, gdzie właściciel każdego pojazdu płacił „haracz” za posiadanie własnego środka transportu, dla przykładu za motocykl o pojemności pow. 350 ccm płaciło się tyle, co za auto o pojemności 2000 ccm. W zasięgu ręki były, więc AWO, Junaki.
Z politowaniem patrzyłem na MZ`tki i Jawy, a o WSK,SHL,WFM nawet nie myślałem…..
Przeglądając gazetkę MOTOCYKL, znaleźliśmy info, że co roku w styczniu organizowany jest zlot zimowy w Niemczech i wybiera się na niego ekipa z Polski, a miejsce spotkania jest w niedalekim Zawidowie.
Ruszyłem, więc zimową porą w trasę Lubań – Mikołowa swoim posiadanym wówczas endurakiem, czyli S51 (Simson), oczywiście o żadnym ubraniu/rękawicach/butach nawet nie myślałem, bo nie miałem. Kupno dobrego ubrania było nieosiągalne z powodów finansowych i brakiem tego typu sklepów w pobliżu. W Mikułowej czekał już Andrzej. Pokazał swoje umiejętności w jeździe Junakiem po ośnieżonych drogach, zapakowaliśmy się następnie do malucha i ruszyliśmy w dalszą trasę, czyli do Zawidowa. Na miejscu od razu ugięły się nam kolana – z daleka zobaczyliśmy coś na kształt HD Electra Gilde. Przy chodniku stał zaparkowany kawał motóra z kuframi, gmolami, antenami, owiewkami i…tzw. "mysimi cipami” na długiej antenie. Z bliska ten okaz okazał się samodziałowym sprzętem z silnikiem od Zaporożca i imitacjami hamulców tarczowych, a właścicielem był Zielak ze Zgorzelca. Ale sprzęcior wrażenie robił.
Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy, że JADĄ. Z wypiekami na twarzy zobaczyliśmy ekipę ze Szczecina, która przyjechała na CX 500, XL 600 V, ST 1100 i na DR 650 !! No, wtedy DR`ka 350 ze względu na „ekonomiczną” pojemność była dla mnie niedoścignionym marzeniem. DR 650 była jak „mega” motor. Trampek jakoś nie wyzwalał takich emocji…
Dłuższą chwile oglądaliśmy sprzęty, coś tam zagadaliśmy z rockersami i mieliśmy o czy rozmawiać przez najbliższe miesiące.
Od tego czasu zawsze chciałem się tam wybrać. Przez kolejne lata był z tym problem z powody braku kasy/motora/nauki/sesji na studiach/czasu/ekipy/awarii/pracy/urlopu/ubrania ….., ale zawsze w styczniu plany wyjazdu zawsze wracały.
PRZYGOTOWANIA:
Z uwagi na charakter pracy, gdzie nie do końca mogę mieć wpływ na miejsce wykonywania pracy, w październiku 2010 wróciłem do Wrocławia. We wrześniu kupiłem garaż. Moto miałem sprawne.
Powoli pojawiała się myśl o wyjeździe na Elefanta. Wszystko zaczęło się pomyślnie układać, taka sytuacja mogą się już nie powtórzyć….
W styczniu 2010, gdy po raz kolejny nie wybrałem się na zlot, pomyślałem o zakupie kosza. Kryterium była waga, najlepszy wydawał się Velorex 562. Poszukiwania na allegro zaczęły się już na wakacjach. W październiku byłem już zdecydowany na zakup od chłopaka z okolic Rumii. W listopadzie wygrałem aukcję na allegro, pozostała sprawa przywozu. Zadanie było tylko pozornie skomplikowane, ponieważ brat Agnieszki mieszka w Trójmieście i zapraszał nas do siebie. Połączyliśmy, więc odwiedziny z odbiorem kosza. Sprzedawcą okazał się „fanatyk” starych sprzętów, który miał dużo więcej takich cudeniek. Polecił jednocześnie mechanika z Opola, który w pełni profesjonalnie montuje zaprzęgi.
Po powrocie do Wrocławia, umówiłem się z tym „specem”. Na początku grudnia miałem mu zawieźć moto i kosz. Kosz miał być zamontowany do połowy grudnia. W między czasie sprowadziłem ze Skarżyska swojego BIG`osa i zawiozłem do Marka specjalisty od DR 800 w celu ustawienia gaźników (kiepsko palił na jak było zimno). Kupiłem również oponkę TKC 80 na tył. Marek szybko odkrył przyczynę problemów z odpalaniem – moje 2 nowe, mechaniczne gaźniki miały ssanie tylko w jednym z nich. Poradził, żeby zrobić mały „myk” i podłączyć ssanie również w drugim. Niestety z braku czasu nie był w stanie tego wykonać, a ja nie mogłem czekać, stwierdziłem wiec, ze zrobię to samemu później.
Zawiozłem więc kosz i moto do Opola. Na miejscu Wojtek (spec od zaprzęgów) stwierdził, ze nie będzie to taka prosta sprawa jak początkowo myślał. Wstępnie ustaliliśmy, co ma zrobić.
Jak do tej pory wszystko było git – do zlotu zostało 2 miechy, a już miałem prawie wszystko „ustawione”.
W połowie grudnia zawiozłem boczny kufer do „przymiarki” i zobaczyłem stan zaawansowania robót – moto wyglądało nieźle.
Ostatecznie kosz był gotowy przed nowym rokiem. Temperatura była wówczas mocno na minusie, więc wracając motorkiem z koszem miałem możliwość przetestowania ubrania.
Wojtek sprawił się całkiem nieźle. Moto wyglądało zajebiś..e ! Nieco się zdziwiłem w czasie pierwszej jazdy po śniegu – jazda zaprzęgiem całkowicie się różni od jazdy solo. Prawe zakręty to była istna masakra. Ale nie było przebacz – musiałem wracać szybko do Świdnicy, żeby zdążyć przed zmrokiem – nie chciałem jechać w nocy. Niestety w czasie pakowania się mój „samodziałowy” kufer alu, z którym zjeździłem kawał świata umarł śmiercią „frajerską” – został rozjechany przez auto w czasie cofania….
Trasa do Świdnicy przy temperaturze bliskiej -100C nieco ostudziła mój zapał wyjazdu na zlot. Było mi po prostu strasznie zimno, pomimo grzanych manetek nie czułem własnych dłoni, a szyba w kasku mimo antifoga zamarzała od środka.
Ale nie było odwrotu – musiałem pojechać na Elefanta !
Po Nowym Roku, wziąłem dodatkowy tydzień urlopu na dokończenie sprzęta – musiałem jeszcze zrobić oświetlenie kosza, założyć szybę i zrobić ssanie w gaźniku. Moja dziewczyna nie była zachwycona moim codziennym, całodniowym siedzeniem w zimnym garażu.
Ale dałem rade – światełka świeciły git, szyba trzymała się mocno, a zrobienie ssania drugim gaźniku całkiem proste. Sprzecior palił od „kopa” i nie było strachu, że go nie odpali w mrozie.
Była połowa stycznia. Jeszcze tylko w czasie weekendu wybrałem się na szkolenie w jeździe i mogłem zaczynać się pakować. Jazda próbna wypadła znacznie lepiej niż w mroźnym grudniu, moto było w miarę przewidywalne, a prawe zakręty dużo mniej straszne, chociaż nie obyło się bez awaryjnego wjazdu na wysepkę na skrzyżowaniu… Ogólnie wszystko było OK.
W między czasie potwierdziłem udział Michała jako pasażera do kosza, a on z kolei telefonicznie „nawiązał kontakt” z tajemniczym wówczas dla mnie kolegą Spozo, który zbierał chętnych na forum advrider. Sprowadziłem moto do Wrocławia i czekałem na dzień wyjazdu.
WYJAZD:
Zgodnie z uwagami Spozo, zaplanowaliśmy wyjazd w czwartek o 6 rano z wrocławskiej stacji BP na Karkonoskiej.
Już w środę wieczorem moto było gotowe i wstępnie zapakowane w garażu u Michała na Zaciszu. Żeby nie utrudniać poranną zbiórkę śpimy u Michała rodziców. Przy okazji testujemy nasze przygotowanie na zimno – w naszej sypialni jest 8oC.
Wstajemy przed 5 rano, jemy szybkie śniadanie i ruszamy. Ciemno, zimno, ale jest ulga – STARTUJEMY NA ELEFANTA !!! Po drodze zajeżdżamy po naklejki MotoJary.
Na stację paliw docieramy o 6:05, czyli czas niemal wyśmienity. Na miejscu czeka już Spozo i Gregori.
Szybkie przywitanie, ostatnie szykowanie ubrań i ruszamy.
Moje moto wyraźnie gorzej przyspiesza od dwóch BM`ek, nic to, jakoś to będzie, chłopaki ustawili mnie na początku stawki, więc to ja dyktuję tempo. Z racji zimna nie mogę odpalić mojej nawigacja, udaje nieżywą. Pierwsze kilosy mało ciekawe, ciemno, zimno, a po chwili zaczyna padać drobny deszcz ze śniegiem. Na szczęśnie mam trzecie, wózkowe koło, więc nie boję się zakrętowej gleby na lodzie. Ruch aut stosunkowo mały, ale i tak jedziemy za autami, z racji „zaprzęgowej” prędkości przelotowej i mojej zdolności do sprintów, wyprzedzanie generalnie odpada. Na szczęście ubrania dają radę – nie jest mi zimno. Pomimo ciemności, deszczu udaje mi się wyprzedzić kilka ciężarówek. Michał zdaje egzamin hartu ducha i zaufania, nie boi się siedzieć w koszu gdy wyprzedzam, a nie jest to łatwa sprawa.
W czasie jazdy stale kontroluje czas – po 7 powinno się robić widno. Mijając Ząbkowice zaczyna się dzień, przestaje mrzeć, ale cały czas jedziemy we mgle. Za Bardem przez chwilę jedziemy w słońcu, jest nieźle. Do Kudowy dojeżdżamy około 8. Pierwszy postój i tankowanie. Jakiś polski kierowca samochodu robi nam zdjęcia i coś tam zagaduje, że też ma motor, ale w zimie nie jeździ. Odpowiadam, że za robienie zdjęć należy się nam po 5 zł. Jak chce mieć „materiał” do chwalenie się przez znajomymi, to niech dorzuci na paliwko Głupio się uśmiecha i odchodzi do swojego cieplutkiego autka.
Motocykle i my jesteśmy dosyć mocno pokryci lodem. Szybkie tankowanie, siku, pogadanka, chwila rozgrzewki, mały mars i znów startujemy. Przy okazji Michał czyta SMS`a od koleżanki – widziała nas z auta jak jechaliśmy. Czas mamy niezły, chłopaki nie narzekają na moje tempo, które jest w porywach wynosi około 80 km/h. Jestem jak zwykle zadowolony z mojego sprzęta, navi działa, wszystko się właściwie kręci, jest OK. Spalanie wzrosło o 50 %.
Z Kudowy jedziemy na Hradec Kralove. Jest widno, szkoda tylko ze pochmurno. Na szczęście mgieł już nie ma. Moje tempo jazdy wzrasta do prędkości 90, lub nawet 100 km/h. Szybciej już nie dam rady. Moto ma za słaby silnik, a kiera wyraźnie zaczyna ciążyć w rękach. Za Hradec Kralove wjeżdżamy na autostradę i kierujemy się na Pragę. Pierwotnie myślałem, ze jazda po krętej drodze wymaga dla trzymania kierownicy wielkiej siły w łapach, teraz nauczyłem się nowego – dłuuuugich prostych. Tempo było już 100-110 km/h, ale stały, jednostajny opór od strony kosza było po jakimś czasie stawał się koszmarem. Lewa ręka stale ciągnęła kierę, a prawa ją odpychała dla zachowania prostego kierunku jazdy. Wszystko było w miarę ok., jak moto nie przyspieszało i nie hamowało. Ale na każdym odcinku prostym, gdzie musiałem normalnie operować gazem, pojawiała się udręka. W czasie jazdy solo człowiek nigdy nie odczuwa takich „emocji”.
Po godzinie chciałem się zatrzymać na jakimkolwiek parkingu, żeby dać odpocząć łapom. Jednak się nie dałem, jechałem cały czas i czekałem na Pragę, gdzie autostrada nie będzie miał już takich prostych i pojawią się ciaśniejsze zakręty na węzłach. Na szczęście nie odczuwałem zimna, było około -4 0C.
Ostatecznie do Pragi dojechaliśmy bez przestojów, na obwodnicy miasta wzięliśmy kierunek na Klatovy i „pomknęliśmy” dalej. Po minięciu Pribram autostrada się skończyła i pojawiły się upragnione zakręty.
Tempo spadło do 90 km/h, ale moje łapy miały wytchnienie. Jadąc bez większych problemów zatrzymaliśmy się przy jednej z mijanych restauracji na obiad. Miny wesołe, zimno nie dokucza, ekipa daje bez problemów radę. Zamawiamy żarcie, które okazuje się duszonym mięsem na słodko z bitą śmietaną. Po 40 minutach znów ruszamy dalej. Umawiamy się jednocześnie na tankowanie.
Na stację paliw zjeżdżamy w Strakonicach, od tego momentu droga zaczyna się zwężać i pojawiają się górki. Zaczynamy spotykać innych „elefantowców”. Czyli jesteśmy na dobrej drodze. Monotonny, nizinny obraz zmienia się w górskie widoczki, często mijamy stoki z jeżdżącymi po nich narciarzami. Ciekawy kontrast. Jest wyraźnie chłodniej niż wcześniej, słońce nadal jest za chmurami, ale jedzie się OK.
W rejonie granicy czesko/niemieckiej mijamy zimowe „leśne ssaki”. W swoich korzuchach wyglądają naprawdę mało zachęcająco, ale skoro są to znaczy ze jest popyt….
W jednej z mijanych miejscowości widzimy napis „Neue schöne Madchen” – no widać u Czechów „zainwestowali”.
Przejście graniczne mijamy w Straźnym, oczywiście po celnikach i pogranicznikach ani śladu. Zostały tylko opuszczone budynki. 8 lat temu miałem to duży problem jak sprowadzałem moto – przez wyraźną niechęć do mnie czeskich celników straciłem pół dnia i musiałem jechać trasą przez Niemcy.
Po niemieckiej stronie droga jest nieco szersza i wyraźnie cała biała od sypanej na jezdnię soli. Sporo z Gregorim, jadą po raz 4 z rzędu na zlot, więc od tego momentu prowadzą. Mijamy coraz więcej motorków – aż serce rośnie. Droga jest cały czas sucha i bez nawianego śniegu, nie ma żadnego problemu w jeździe solo.
W pewnym momencie dojeżdżam do „bramki” ze strażakami, która jest ustawiona na drodze z zakazałem wjazdu oprócz motocykli. Jesteśmy prawie u celu, została już tylko krótka dojazdówka.
No i JEST !!! Już z daleka widzimy wielką łąkę na stoku góry z całym mnóstwem namiotów. Podjeżdżamy pod bramę zlotową i szczęśliwi gratulujemy sobie dojazdu. Na tą chwilę czkałem od kilku ładnych lat ! Jest godzina 14 z groszami, więc jechaliśmy około 9 godzin.
Z Wrocławia jest prawie 500 km, tempo jazdy mimo mojego kosza i tak było zajebiste. Od razu widać, ze jechali doświadczeni „wymiatacze”.
Cykamy kilka fotek, płacimy 20 euro, zakładamy pedalską opaskę identyfikacyjną i wjeżdżamy na teren zlotu.
Mimo że jest dopiero czwartek, a zlot jest od piątku, to już teraz jest masa ludzi. Znalezienie fajnego i w miarę wolnego miejsca zajmuje nam dobrą godzinkę. I tak mamy szczęście, tuż po zajęciu miejscówki, pojawiają się następni chętni. Podobno jest w tym roku bardzo mało śniegu, nie mam doświadczenia, więc pewnie tak jest. Do rozbicia namiotów musimy i tak odśnieżyć teren. Chłopaki wyciągają swoją szufle do śniegu, drugą pożyczamy od sąsiadów.
Przed rozbiciem namiotów idziemy kupić jeszcze dwa bunty słomy. Szybko stawiamy namioty, w międzyczasie jedzie ciągnik, z którego jest sprzedawane drewno na ognisko. Po chwili odpalamy ognisko i zaczynamy grzać na nim berbeluchę zwaną przełęczówką - ma nas rozgrzać. Przy okazji pieczemy na ognisku kiełbasę. Żarcia mamy jak na III wojnę światową!
Najedzeni i napojeni idziemy wieczorkiem „pozwiedzać”. W między czasie dzwoni Spadzik, że dojechali i szukają miejscówki na namioty. Idziemy na zwiady. Dookoła mnóstwo ognisk, czuć pieczone mięcho, strzelają puszczane petardy. Prawdziwy piknik. Idziemy na bramę, gdzie jest grzane wino. Kupujemy po kubku i idziemy dalej.
Znajdujemy ekipę z Polski. Przyjechali i są na etapie stawiania namiotów, który wygląda jak do spania na stojąco. Po obchodzie wracamy do naszego ogniska i pieczemy/pijemy. Około 11 idę spać, czuje się zmęczony. Przed spaniem zgodnie z radą bardziej doświadczonych kolegów idę na siku, późniejsze łażenie w nocy za potrzebą nie jest zbyt łatwe i przyjemne.
Włażę w 3 śpiwory i zasypiam.
DZIEŃ PIERWSZY:
Ranek jest super, w nocy nie zmarzłem, świeci piękne słońce. Wyłazimy z namiotów o 8, ognisko jeszcze się tli, dokładamy drewno i szykujemy jedzenie.
Gregori szykuje przywiezionego z Polski królika, jest OGROMNY !! Wkładamy na ruszt i szykujemy coś do picia.
Mięso szybko się przypieka i świetnie smakuje, napychamy się na max`a i zgodnie z tradycją idziemy połazić po zlocie. Zjechało się pół Europy. Z oczywistych powodów Niemców jest najwięcej. Są również Austriacy, Szwajcarzy, Czesi, Słowacy, Francuzi, Włosi, Holendrzy, Anglicy, Hiszpanie, Rosjanie, Ukraińcy…. Polaków nie za dużo. Jest około 4 tyś. ludzi.
Sprzęty są różne i różniste. Z wózkami i bez. Niektórzy mają boczne nartki. Na kołach są kolce, śruby, łańcuchy. Włosi preferują materiałowe nakładki na koła.
Najwięcej jest ruskich zaprzęgów, ogólnie jest cały przekrój marek i modeli. Najmniejszą grupą są przecinaki, ale też jest ich kilka. Na zaśnieżonych stokach najlepiej sobie dają radę zaprzęgi z napędem bocznego wózka.
Największą chyba ciekawostką jest stojący niedaleko obok nas francuzki zaprzęg składający się z R 100 RT i ogromnych rozmiarów kosza, w którym można bez problemu spać i to z 2-3 osoby (!!). Wehikuł (bo tak trzeba go nazwać) ma napęd na przednie koło, a hamulec przedni znajduje się na wale go napędzającym. Sami nie wiem czy jest to jeszcze motocykl, czy może amfibia. Całość robi mocne wrażenie i nie można przejść obojętnie obok.
Niemały podziw wzbudziła we mnie dwójka Polaków na M`kach 72. Nasze „trudy” wyjazdowe były niczym z tym, co oni przeżyli. Chłopaki po drodze mieli wszystkie możliwe problemy. Psuły się silniki, gubiły prądy, zatrzymywała policja. Ale mieli POWERA i dojechali. Byli żywym, dowodem, że „Jeszcze Polska nie zginęła” !
Przy okazji obchodu terenu zlotu, doszliśmy do „węzła sanitarnego”. Na cały zlot są 4 krany u podnóża stoku i 2 na samej górze. Żeby nie zamarzły, woda leje się z nich cały czas….
Czyli warunki są niemal survivalowe. Kupujemy pamiątki zlotowe i po kubku piwka – oczywiście zimnego.
Wracając do namiotów oglądamy próby wyjazdu motocyklami na ostrą górkę, która w dodatku jest przykryta ubitym śnieniem. Oczywiście najlepiej radzą sobie ruski i lekkie enduraki. Ciekawe jak cała reszta będzie stąd wyjeżdżała – bez pchania się nie obejdzie.
Po powrocie do namiotów okazuje się, że w czasie picia piwka przy „węźle sanitarnym” Michał zostawił swoje zakupy. Wraca więc na miejsce, na szczęście wszystko jest, nikt nie podpierdzielił zlotowych pamiątek. Ponownie rozpalamy ognisko, pieczemy kiełbasy i zapijamy niezamarzającym napojem. Idziemy teraz w rejon bramy zlotowej. Po drodze widzimy mijanie się dwóch zaprzęgów na wąskiej drodze – jednak można.
Przy bramie mnóstwo ludzi. Jedni wjeżdżają, inni wyjeżdżają, ruch jak cholera. Cześć osób zostawiła motocykle przed bramą na drodze dojazdowej. W jednym miejscu widać wszystkie możliwe sprzęty. Stojące motocykle jeden obok drugiego zajmują odcinek około 6-8 km (!!) lokalnej drogi. Masa narodu. Łazimy i oglądamy sprzęty.
Zajmuje to z 2 godziny. Powoli zaczyna się kończyc dzień, wracamy więc do namiotów, po drodze kupujemy drewno na ognisko.
Przy namiotach rozpalamy ognicho, a chłopaki przygotowywują „przełęczówkę”, zaczynamy szukać do niej składników. Kiepska sprawa, początkowe poszukiwania są bezowocne – coś nie możemy znaleźć wódki. Na szczęcie przypomina mi się kosz i zapasy w nim schowane – na szczęście jest – ostatnia 0,7 ! Jest dobrze. Znowu jest wesoło, jest żarcie i picie. Z nastaniem zmierzchu siedzimy przy ognisku i rozmawiamy. Oglądamy puszczane balony. Czuć mróz, ale nie odczuwany zimna. Po jakimś czasie przychodzi polska ekipa i zaprasza do siebie. Są w „obozie” klubu WRM (Spozo tłumaczy skrót „Wiecznie Robimy Motory”). Chłopaki mają mnóstwo wódy, ale atmosfera średnia. Po godzinie wracam do namiotów, czuje się nawalony, a do rana muszę być rześki, bo wracamy do Polski. Przy naszych namiotach widzę jakiś Polaków, ale jakoś nie rozpoznaję nikogo. Później się okazało, że my poszliśmy do WRM, a do nas przyszli chłopaki z forum advrider. Tak jak wczoraj, robię szybkie siku i włażę do namiotu.
POWRÓT:
Jest sobota, przedostatni dzień zlotu, ale my chcemy dzisiaj wyjechać – w poniedziałek musimy być w robocie, a do domu kawałek jazdy. Wyjazd w niedziele jest trudny do zaplanowania – wszyscy na raz chcą jechać, a droga wyjazdowa ze zlotu jest wąziutka.
Ranek jak co dzień mroźny, ale pogodny. Odpalamy ognisko i staramy się zjeść resztę zapasów, co nie jest łatwe. Cześć idzie na „grzyby” w las. Toi-toi`e po kilku dniach używania są bardzo mało zachęcające do skorzystania, efektu dodają ostatnie odwiedzony kibli przez postawnego Niemiaszka.
Tego ranka „ciachłem” 3 porcje grochówki. Zaczynamy powoli zbierać graty. Jest godzina 9 i przez teren zlotu przewalają się całe tabuny zwiedzających, czujemy się jak małpy w cyrku. Słychać nawet język polski, nie odzywam się, jakoś nie mam ochoty na rozmowę z niedzielnymi narciarzami, cokolwiek to znaczy. Powoli zabieramy się do pakowania. Chcemy dzisiaj dojechać do Pribram, Spozo z Gregorim kilka razy spali w tamtejszym hotelu o nazwie „Sevastopol” czy jakoś tak, jadąc „na” lub „z” Elefanta. Pakowanie idzie nadzwyczaj sprawnie, odpalamy motorki i grzejemy silniki. Przelewam do baku paliwo z kanistra, bo chcę odciążyć kosz. Mam nadzieje, że lżejszy kosz będzie się lepiej prowadził. Szkoda, tylko, że zostało masa żarcia, większość kiełbas przywieziemy z powrotem do Polski. Nie mam serca tego wyrzucać.
Około 12 jesteśmy gotowi do jazdy. Cykamy ostatnie fotki i wypycham nawzajem sprzęty na drogę.
Solówki jadą przodem, a ja z tyłu. Michał idzie z boku w przypadku konieczności pchania ślizgającego się zaprzęgu na lodzie/śniegu. Początek wyjazdu ze zlotu jest OK., jadę bez większych problemów. Po chwili dojeżdżam do głównej drogi zlotowej (jedynej) i się zaczyna koszmar - jedni jadą w dół, inni do góry. Z solówkami na wąskiej drodze mijam się spokojnie, ale jak mam się minąć z drugi zaprzęgiem jest cyrk. Droga na 3 m szerokości, zaprzęg około 1,4m. Czyli powinno być ok., ale tylko „powinno”. Po drodze lezie masa ludzi, i stoją zaparkowane motorki. Ciasno jak cholera. Po chwili nie mogę jechać ani do przodu, ani do tyłu (zrobił się niezły korek w dwie strony). Michał pomaga odsuwając zaparkowane sprzęty, a ja na „chama” się wciskam do przodu, przepychając zator kołem wózka. Po 20 minutach walki w korku jestem wkurwiony i mokry. Przez cały czas przeklinam nieprzerwanym strumieniem, co wzbudza wesołość wśród Niemców, po chwili z uśmiechem na ustach płynnie powtarzają za mną słowo na „K”. Wyjazd ze zlotu w końcu zakończył się sukcesem. Ostatnie zdjęcie przed bramą i szukamy chłopaków.
Jadę na sam koniec lokalnej drogi na której stoi cała masa zaparkowanych motorów, jest ich więcej niż wczoraj. Znajduję kawałek wolnego miejsca, parkuję i czekam na resztę.
Po kilkunastu minutach jesteśmy już razem i wspólnie ruszamy dalej. Jest godzina 13. Bez problemów wyjeżdżamy z odcinka drogi zamkniętej dla samochodów, wokół nas łazi masa ludzi i musimy zwracać uwagę, żeby kogoś nie przejechać. Jest piękne słońce i w „miarę” ciepło – około 0 oC. Nawierzchnia drogi jest bez śniegu, więc mamy niezłe tempo. Zaczyna się moja walka z wózkiem na ciasnych zakrętach. Znowu bolą mnie ramiona. Michał jak tylko może pomada w jeździe, balansując ciałem w koszu. Jest mi dosyć ciepło, więc się rozpinam. Na początku jedziemy nieco inną drogą niż tą która przyjechaliśmy. Mijamy niemieckie wioski, nie widać zbyt wielu mieszkańców. Po jakimś czasie dojeżdżamy do głównej drogi, tej, którą tutaj przyjechaliśmy. Znowu jadę na początku, a Spozo z Gregorim z tyłu. W czasie drogi Spozo nas wyprzedza i stojąc na parkingu cyka nam zdjęcia.
Michał kręci filmy swoją kamerką – po powrocie będzie super produkcja. Droga pnie się do góry, jesteśmy coraz wyżej, a mi robi się zimno. Miejscami jest -7 oC. Bez zatrzymywania się zapinam kurtkę jedną ręką, co z racji stale ciągnącego kosza nie jest łatwym zadaniem. Znowu mijamy przejście graniczne w Straźnym. Tym razem nie widzimy żadnych „leśnych ssaków”. Droga zaczyna opadać w dół i jest coraz szersza. Zakręty są dużo łagodniejsze i nie muszę już „mocować” się z kierownicą na nich. Ale i tak nie jest lekko, w Strakonicach jedzie się przez chwilę po mocno zniszczonej nawierzchni z bruku kamiennego. Klnę na całe gardło, gdy motor skacze na dziurach, a ja nie mam już siły żeby skręcić na łuku drogi. Powoli zaczyna się kończyć dzień i robi się wyraźniej chłodniej, a mi jest zimno. To przez ten długi wyjazd ze zlotu, lekko się spociłem, a wilgoć nie zdążyła odparować i została w ubraniu, obniżając izolacyjność. Na szczęście jesteśmy w pobliżu Pribram. Droga w tym miejscu ma już 2 jezdnie po 2 pasy ruchu, czyli niemal autostrada. Zjeżdżamy do centrum miasta i zatrzymujemy się pod hotelo/knajpą Sevastopol. Chłopaki idą do środka na zwiady, a ja zsiadam z moto. Jest mi dosyć mocno zimno w palce u nóg i rąk. Chwila niepewności czy jest czynne, ale okazuje się ze jest OK.. Wjeżdżamy na parking na tyle hotelu i ściągamy graty z motorów i ładujemy się do środka. Uff, w końcu możemy się ogrzać. Zajmujemy 4 osobowy pokój, ja pierwszy wchodzę do łazienki pod prysznic. Woda letnia, ale i tak leję się nią dosyć długo.
Lekko „odtajali” idziemy do baru na browara i jakieś żarcie. Piwko wybore, zjadamy po dużym obiedzie i robimy małe podsumowanie – jest super ! Siedzimy w knajpie do 22 i po 4 piwkach idziemy spać. Rano wstajemy o 7.
DO DOMU.
Ranek chłodny jak to w zimie. Pakowanie idzie szybko, jemy w barze śniadanie (dostaliśmy jajecznice z samych jajek, wiec dojadamy polędwicą z Polski którą mamy w kufrach). O 8 odpalany sprzęty i wyjeżdżamy.
Po drodze tankujemy na max`a i ciśniemy ekspresówką na Pragę. Stolicę Czech osiągamy bardzo szybko i kierujemy się na Hradec Kralove. Nasza średnia prędkość to 105 km/h. Mój zaprzęg nie jest w stanie jechać szybciej. Na długich prostych znowu czuje nieustający ból ramion. Ale wizja powrotu do domu dodaje otuchy. Jedziemy cały czas w słońcu, pomimo temperatury poniżej -5 oC nie czuje zimna.
W końcu dojeżdżamy do Polski, zatrzymujemy się na granicy w Kudowie. Spozo instaluje swoją kamerkę do motocykla. Ostatnie wspólne tankowanie. Uzgadniamy, że na pożegnanie zatrzymujemy się w Ząbkowicach, solówki lecą na Wrocław, a ja skręcam z Michałem na Świdnice.
Już w Polce, Spozo z Gregorim na zmianę jadą na przedzie i wyraźnie przyspieszyli. Gdyby nie wózek i ja mógłbym tak podgonić. Chłopaki wyraźnie się cieszą powrotem. W Ząbkowicach stajemy na stacji paliw i wymieniamy się informacjami o udostępnieniu zdjęć i filmów. Ostatnie uściski i lecimy dalej. Na obwodnicy odbijam na Świdnicę. Już tylko 30 km do garażu. Wcześniej przez telefon umawiam się z bratem i jego żoną, że wpadniemy do nich coś zjeść. Droga przebiega bez większych emocji poza pozdrowieniem nas przez kierowcę samochodu (później się dowiedziałem, że to kolega z forum suzukidr). Na wysokości Grodziszcza jedziemy przez OLBRZYMIE dziury w jezdni. Takie „terenowe” odcinki dróg są tylko w Polsce ! Do Świdnicy dojeżdżamy około 14.
U brata jemy na szybko grzaną kiełbasą i jedziemy na myjnie spłukać moto. Jest całe z soli, która nie wpływa dobrze na korozję.
Po umyciu motorka zaprowadzam go na zasłużony odpoczynek do garażu, klepie po baku za mile spędzony chwile w czasie jazdy. Elefantentreffen 2011 uznaję za zakończony !
EPILOG
Po powrocie wszyscy się pytają „jak było”, w skrócie odpowiadałem „dobrze”. Pisząc relację starałem się przedstawić obraz „jak tam było”. Na powodzenie całej wyprawy złożyło się mnóstwo rzeczy, bez których mogłoby być mniej wesoło. Najważniejsza była „ekipa” która składała się z samych doświadczonych „rockersów”, jadąc z nimi czułem się bezpiecznie, nie bałem się jakiś dziwnych manewrów, które robią początkujący. Tempo było całkiem niezłe nawet w porównaniu do letnich wyjazdów. Kolejnym elementem było przygotowanie fizyczne, techniczne i chyba najważniejsze – psychiczne. Najbardziej się bałem zimna, ale pozytywnie nastawiony, nie marzłem. Pogoda również była niemal jak na zamówienie. Opady śniegu/deszczu były tylko na początku wyjazdu, a później świeciło cały czas słońce… Przez cały czas wyjazdu miałem wrażenie, że czuwa nad nami Opatrzność….
W grudniu zacznę chyba znowu myśleć nad wyjazdem na następnego, już 56 Elefanta !